Lubartów należał od XVI wieku do grona
miast magnackich, podobnie jak wiele ośrodków miejskich w tej okolicy
(Puławy, Nałęczów, Zamość, Kock, Radzyń Podlaski). Założony w 1543 roku
przez Piotra Firleja z Dąbrowicy, od jego herbu Lewart wziął nazwę
Lewartów. Piotr Firlej był w tamtej dobie jednym z ważniejszych polskich
magnatów, doradzał królowej Bonie i królowi Zygmuntowi Augustowi,
dzierżył wiele urzędów, na czele z wojewodą lubelskim i ruskim, posiadał
szereg dóbr ziemskich na Podlasiu i Lubelszczyźnie (Kombornia,
Korczyna, Odrzykoń, Janowiec). Zmarł w 1553 i został pochowany u
dominikanów w Lublinie (gdzie do dziś znajduje się jego ładny
renesansowy nagrobek). Syn Piotra, Mikołaj – przywódca kalwinów
małopolskich – sprowadził do Lewartowa rzemieślników z Holandii i
Flandrii. Założył też w miasteczku szkołę kalwińską o profilu
humanistycznym. Firlej junior miał cztery córki, jedną z nich, Elżbietę,
poślubił Mikołaj Kazimierski – z kolei gorliwy arianin – który stał się
tym sposobem właścicielem Lewartowa. Miasteczko trafiało potem w
kolejne ręce: Zasławskich, Wiśniowieckich, Lubomirskich. W początkach
XVIII wieku objęli je Sanguszkowie, którzy najwięcej zaważyli nad jego
kształtem, dokonując także zmiany w nazwie – niejako symbolicznej,
podkreślającej ten nowy rozdział w historii. Od 1744 roku brzmi ona
bowiem – Lubartów (co też ma rodowe uzasadnienie, wszak Sanguszkowie
wywodzili swoje korzenie od mitycznego przodka Lubarta). Po nich, w XIX
wieku, byli jeszcze Łubieńscy, założyciele efemerycznej, bo działającej
zaledwie kilka lat, fabryki fajansów; a także, już bardzo krótko –
Mycielscy.
Jak przystało na miasteczko magnackie,
centrum Lubartowa stanowił pałac jego właścicieli. Ten, „w którym nikt
nie mieszka”, jak pisał Prus w 1881 roku. Ale wcześniej mieszkano i
życie toczyło się tu w najlepsze. Za Firlejowskich czasów był on – jak
się rzekło – lokalnym ośrodkiem reformacji. Bywał tu między innymi Jan
Kochanowski, serdeczny przyjaciel Mikołaja Firleja, któremu poświęcił
zresztą kilka wierszy, w tym znaną fraszkę Do Mikołaja Firleja:
Jeśliby w moich książkach co takiego było,
Czego by się przed panną czytać nie godziło,
Odpuść, mój Mikołaju, bo ma być stateczny
Sam poeta, rym czasem ujdzie i wszeteczny.
Chyba nie zachowały się żadne rysunki
pierwotnego pałacu wzniesionego przez Piotra Firleja. Wiadomo jednak, że
był to dwór obronno-rezydencjonalny w stylu włoskim z dwoma warownymi
alkierzami, otoczony fosą i mokradłami. Wiadomo też, że Mikołaj Firlej
rozbudował obiekt „nie licząc się z kosztami”. „Parter zajmowała izba
stołowa, kaplica w prawym skrzydle i około 10 pokoi. Na górze w alkierzu
znajdowała się biblioteka, reprezentacyjna sala w głównym korpusie,
duży apartament i kilka pokoi.”
Wtedy też powstało pierwsze założenie
ogrodowe. Kolejna przebudowa przypada na koniec wieku XVII, kiedy to
Józef Karol Lubomirski, jeden z najbogatszych ludzi w ówczesnej
Rzeczpospolitej, sprowadził do Lewartowa swego nadwornego architekta,
Tylmana z Gameren (tego samego, który zaprojektował kilkadziesiąt
ważnych budynków rezydencjonalnych i sakralnych, w tym Pałac Krasińskich
i kościół sakramentek w Warszawie czy Pałac Branickich w Białymstoku).
Projektant zaproponował m. in. dobudowę trzykondygnacyjnej wieży
zegarowej, podobnej do tych, które widnieją na Pałacu Branickich. Czy
zamierzenie zostało w pełni zrealizowane, nie wiadomo, gdyż niewiele
później, podczas wojny północnej (1705-1706) pałac uległ całkowitemu
zniszczeniu.
A Sanguszkowie, którzy nastali w
Lewartowie po 1705 roku „zatarli wszelkie ślady pierwotnego zamku”.
Paweł Karol Sanguszko polegał na usługach innego architekta, przybyłego z
Włoch, Pawła Antoniego Fontany. Zabrał się on zrazu, tj. w początku lat
30. za remont pałacu, dobudowując drugie piętro (czy w międzyczasie
zostało zniszczone?) i projektując wystrój wnętrz – słowem nadając mu
mniej więcej taki kształt, jaki można obserwować dzisiaj. Sanguszkowie –
dzierżący Lubartów (bo przypomnijmy, z sukcesem wnioskowali do króla
Augusta III o zmianę nazwy) przez blisko półtora wieku – chyba
najmocniej związali swe nazwisko z historią miasta. Do dziś mówi się
przecież pałac Sanguszków, nie zaś pałac Firlejów czy pałac Łubieńskich.
Z fundacji Pawła Karola Sanguszki wzniesiono też kościół p.w. św.
Wawrzyńca wraz z towarzyszącym mu klasztorem oo. Kapucynów oraz kościół
farny p. w. św. Anny – oba według projektu Fontany. Żona fundatora,
Barbara Sanguszkowa kontynuowała te przedsięwzięcia, w ordynacji z 1769
roku rozporządzała:
dla wygody przyszłemu Altaryście [dawna nazwa księdza, pomocnika plebana, wikariusza, który utrzymuje się w altarjów, czyli dochodów ołtarza] pozwoliłam i pozwalam na pobudowanie rezydencji blisko kościoła lubartowskiego naprzeciwko samego pałacu i niedaleko kanału, którym woda z miasta zbiegać zwykła, w zatyłach domów rynkowych placu, wzdłuż i wszerz po sążni osiemnaście wymierzonego…
Sanguszkowa nakazała też „zabrać”
budynki znajdujące się na wyznaczonym terenie, „aby ksiądz Altarysta
mógł na tym miejscu postawić budynek wygodny z parkanem według swojej
woli i intencji”.
***
Siedzieliśmy przed lubartowską farą w ów
ciepły wietrzny dzień sierpniowy, obserwując kończący się właśnie
pogrzeb, który podążył niebawem ulicą Lubelską. Biel barokowej fasady,
czarny kartusz z tekstem fundacyjnym, wewnątrz zielony żyłkowany marmur,
lśniąca złotem ambona i czarne ciężkie tablice nagrobne („Pawłowi oycu,
Barbarze z Duninów matce, Józefowi bratu Sanguszkom – Hieronim Janusz
synowie bracia 1793”) – jakże to wszystko jest funeralne, jak oczywiste,
że musi być tłem pogrzebu właśnie. Gdy zrobiło się pusto, patrzyliśmy
na rozmieszczone we wnętrzu posągi ojców kościoła i obrazy Szymona
Czechowicza. Kolejna mała perła, może trochę przybladła, może trochę
zapomniana polskiego barokowego malarstwa. Ile jest takich perełek
rozrzuconych po polskich kościołach, wciąż znajdujących się w tym ich
pierwotnym środowisku, dla którego były stworzone? Jak inaczej „czyta”
się je tu, niż w „sztucznych” muzeach, galeriach, wśród dziesiątków
innych obrazów? Szymon Czechowicz (1689-1775), absolwent Akademii
Świętego Łukasza w Rzymie, gdzie uczył się dzięki mecenatowi
Ossolińskich, członek Congregazione dei Virtuozi, w 1731 wrócił
do Polski. Malował głównie obrazy religijne i magnackie portrety. W
lubartowskiej bazylice znajduje się dziewięć jego dzieł, w tym malowidła
ołtarzowe (na czele ze św. Anną, patronką kościoła) namalowanych pod
koniec życia. Męczeństwo świętego Wawrzyńca ma w sobie coś z
Caravaggia, ma coś z Tycjana, który ten sam temat opracowywał (postać
mężczyzny podkładającego ogień w lewym dolnym rogu sceny ze zgiętą
muskularną ręką na pierwszym planie – powtarza się w niewiele zmienionym
kształcie u Czechowicza) – ale jest to barok jakoś uładzony, bez złości
Caravaggia, bez mroku późnego Tycjana. Może jest to cecha baroku
polskiej prowincji, czy polskiego baroku w ogóle, że nie idzie w skrajne
namiętności, że tłumaczy wielkie tematy z teologicznym spokojem. Takie
przynajmniej miałem wrażenie patrząc na dzieła Czechowicza i słuchając
nieśmiałej próby organów w lubartowskiej farze.
Tak jak za czasów Firlejowskich, tak i
za Sanguszków miał Lubartów i tamtejszy pałac – znamienitych gości.
Otwiera to grono największy poeta czasów magnackich, Ignacy Krasicki,
który – jak skrzętnie odnotowują historycy literatury – zawitał do
Lubartowa dwa razy: w 1767 roku, gdy wracając ze ślubu córki Eustachego
Potockiego w Radzyniu Podlaskim, odwiedził Barbarę Sanguszkową; oraz w
1782 roku, jadąc z rodzinnego Dubiecka do Warszawy. Z czasów tej drugiej
bytności Krasickiego pochodzi list poetycki Powrót do Warszawy, w którym czytamy:
Już nie było jarmarku [w Łęcznej], gdym przejeżdżał, obeszło się przeto bez kupna, to jest bez straty; ciąg drogi do Lubartowa. Tam potomek Lubarta, dzielną swoją dłonią, Na Firlejów Lamparcie osadził Pogonią. Był to Paweł xiąże Sanguszko, marszałek wielki litewski, mąż staropolską cnotą znamienity.
Następnie pojawia się apologia
Sanguszkowych zasług: „Wszystko, co ma Lubartów jego dziełem i
Kapucyni”. Pisze więc książe poeta o księciu magnacie, że i Kapucyni są
jego, tzn. księcia magnata, „dziełem” – ładna to licentia poetica, ładny
skrót myślowy, bo – dla porządku warto dopowiedzieć – nie był to taki
znowu magnat, żeby założyć zakon Kapucynów (który wyłonił się w XVI
wieku z Franciszkanów), a jedynie ufundował mu schronienie na
lubartowskiej ziemi, przy wspomnianym już kościele św. Wawrzyńca.
Kościele o prostej ascetycznej fasadzie w stylu toskańskiego baroku
(znów Fontana). Pisze w końcu Krasicki również o braciszkach:
i Kapucyni; odwiedziłem ich: Choć nie są kształtem urody, Mogą być grzeczne i brody. I są. Sposób ich przyjmowania uprzejmy, ludzki. A i w kościele, i w mieszkaniach i w ogrodzie, Nie wytwornych ozdób mnóstwo, Lecz w ubóstwie ochędóstwo.
A więc poeta, biskup warmiński, który
miał małą słabość do otaczania się zbytkami „i w mieszkaniach i w
ogrodzie” – ceni jednak tę skromność Kapucynów. Siedziba biskupia –
zdaje się mówić – to jedno, a cele klasztorne – drugie, i dobrze, gdy te
drugie są równowagą dla kościoła bogatego, i dobrze, że nie dzieje się
tu tak, jak w Monachomachii.
Nawiasem mówiąc, jest powyższy fragment
ciekawym przyczynkiem do historii mody męskiej w Polsce. Trudno
wyobrazić sobie największe postaci XVI wieku bez obfitej brody. To samo w
wieku XVII, broda konieczna, a przynajmniej wąsy, jak u Sobieskiego.
Ostatnim z królów, który nie golił się gładko był chyba Stanisław
Leszczyński, choć i on na niektórych podobiznach jest już bez zarostu. A
Krasicki pisze już jednoznacznie o brodach: „nie są kształtem urody”. I
jeszcze tylko poeci sentymentalni będą z rozrzewnienie wspominać dawne
zwyczaje, jak Kniaźnin w Odzie do wąsów:
Ozdobo twarzy, wąsy pokrętne!
Powstaje na was ród zniewieściały.
[…]
Kogo wstyd matki, ojców i braci,
Niech się z swojego kraju natrząsa.
Ja zaś z ojczystej chlubny postaci,
Żem jeszcze Polak, pokręcę wąsa.
Zresztą lubartowscy Kapucyni – mimo
swych bród – cieszyli się w ogóle dobrą opinią. Lokalni historycy
wspominają, że ich pojawienie się w mieście było istotnym wzmocnieniem
dla tutejszej inteligencji. Podobnie przedstawia ich Klemens
Junosza-Szaniawski (poczytny w końcu XIX wieku pisarz, który spędził
dzieciństwo w Lubartowie, mieszkając u dziadków przy ul. Kościuszki,
obok parku i kościoła farnego) w powieści Dworek przy cmentarzu,
gdzie jeden z mnichów swoją mądrością i znajomością człowieka („czyta w
ludzkich duszach jak w książce”) przyczynia się do pogodzenia dwóch
zwaśnionych przyjaciół (ziemianina i lekarza, których poróżniła
polityka, a mianowicie to, że jeden z nich źle wypowiedział się o
Francji).
W innej powieści Junoszy, Panu Sędzi, czytamy:
Miasto nie mogło pochwalić się zegarem, bo ażeby mieć zegar, potrzeba wieży, aby mieć wieżę, trzeba posiadać ratusz. Ratusza tymczasem nie było, a urząd miejski miał swoją „posiedzialność”, jak mówili mieszczanie, w kamienicy Fiszla Faju, pierwszego bogacza w mieście, członka dozoru bożniczego. Powiadają starzy ludzie, że niegdyś, ale to już bardzo dawno, był tu w miasteczku ratusz, jak się należy, fundamentnie zbudowany, z wieżą, zegarem, nawet trębaczem miejskim – ale stało się nieszczęście. Ogień zniweczył wspaniały gmach, wieża runęła, zegar zginął w płomieniach a trębacz rozpił się ze zmartwienia i umarł.
Jaki to przejmujący i smutny obraz – ów
trębacz, który, straciwszy swoje miejsce pracy, swoją symboliczną
funkcję, nie potrafi dalej żyć. Ów ratusz „fundamentnie zbudowany”
wspominany przez starych ludzi za czasów Junoszy to zapewne ratusz
wzniesiony jeszcze za Firlejów, który przetrwał kilka wieków i zniknął
dopiero w drugiej połowie XIX stulecia. Lecz nie mogło to być „ale to
już bardzo dawno”, jak czytamy w Panu Sędzi, wszak we Wspomnieniach z przejażdżki po kraju… (1857)
autorstwa, nieco starszej od Szaniawskiego, lubelskiej literatki, Zofii
Ścisłowskiej (1812-1873) można odnaleźć taki oto fragment: „Za
kościołem jadąc w miasto, ciągną się po obu stronach ulicy drewniane
domki, dalej w rynku murowany szczerniały od starości ratusz,
nieoddzielny z istnieniem miasteczek polskich”. Jak się okaże kilka lat
później, ten ratusz nie był tak „nieoddzielny” z istnieniem Lubartowa,
gdyż – jeśli wierzyć Junoszy – nie tylko przestał istnieć, ale i zatarł
się w pamięci mieszkańców. Chociaż trębacz, który zapił się na śmierć z
tęsknoty za ratuszem, podzielał chyba pogląd o „nieoddzielności”.
W owym fragmencie wspomnień Ścisłowskiej
pojawia się też zagadkowe zdanie: „Smentarz lubartowski porządnie
ogrodzony, z małą kapliczką, zaletę przynosi tak mieszkańcom, jako i
proboszczowi miejscowemu.”. Jakąż to zaletę przynosił „porządnie
ogrodzony” lubartowski cmentarz mieszkańcom miasteczka, i czy chodziło o
żywych mieszkańców, czy też o tych, którzy już na cmentarz podążają?
Bo, że proboszczowi lepiej odprawiać egzekwie na ogrodzonym cmentarzu,
niż na gołym polu – to wiadomo.
***
Ścisłowska pisze jeszcze w swojej
relacji tak: „Pałac zniszczony z herbami stoi jak żałobny pomnik nad
grobem przeszłości… dziś duma i potęga w zimnym grobowcu, w garść
znikomego zamienia się prochu…”. Czyli odnotowuje ten sam fakt, który
znajdujemy dwadzieścia kilka lat później w Prusowych Kronikach, tyle że w
bardziej patetycznej formie. Ta sama informacja – choć jeszcze w innym
tonie – pojawia się u Junoszy: „Inteligencja miasteczka lubiła bardzo
spacerować po pięknym pobliskim parku, w którym znajdował się stary, od
dawna opuszczony pałac […] który stał się ostoją psów i nietoperzy […]”.
Co takiego się stało, że wystawna rezydencja kilkadziesiąt lat później
była już tylko „ostoją psów i nietoperzy”? Ano stało się to, że
przyszedł wiek XIX, wiek kapitalizmu, rewolucji przemysłowej, fabryk i
przedsiębiorczości.
Myślę, że zbyt mało uświadamiamy sobie –
żyjąc wielkimi tematami naszej polskiej historii z tamtego czasu – jaka
duża przepaść rozdziela wiek XVIII od wieku XIX. Co jest istotą tego
rozdziału? Coś, co we Francji opisali Stendhal i Balzac. Coś, co u nas
nie zostało, jak sądzę, opisane (może trochę Norwid i na pewno Prus, ale
to już dużo, dużo później) – bo romantyzm upłynął nam pod znakiem
innych zagadnień – choć z pewnością zostało zauważone, na przykład przez
przedstawicieli emigracji polistopadowej, którzy znaleźli się we
Francji i Anglii :
Chodźko, który z takim podziwem pisał o formach życia angielskiego, a po miesiącu zaczął się męczyć, bo coś go uwierało, a po dwóch miesiącach – w kwietniu 42 roku – wiedział już wszystko i krzyknął: to hańba! Zobaczył bowiem to, czego potąd, zachwycając się kopalniami i tkalniami, nie widział: społeczeństwo występne, zbrodnicze, rozpustne. Najbardziej przeraziła go jednak obłuda zachodniej cywilizacji, która pielęgnuje zasady moralne tylko po to, by ukryć pod nimi rozpustę i nędzę. (J. M. Rymkiewicz, Słowacki pyta o godzinę)
Słowem – początek nowoczesności. W
Polsce nastąpił on z pewnym opóźnieniem, zaczął się gdzieś w latach 20. i
30., za sprawą inicjatyw Druckiego-Lubeckiego, wraz z budową
przemysłowej Łodzi, z rozwojem górnictwa w Zagłębiu Dąbrowskim, z
szeroko zakrojoną industrializacją kraju. Był to przełom oddziałujący na
tożsamość w ogóle, ale biorący chyba swoje źródło w nowym myśleniu o
pieniądzu. Majątek, który dotąd był czymś statycznym, trwałym – nagle
miał stać się podstawą przedsiębiorczości, miał dawać procenty,
zarabiać. Dlatego obok dawnych możnych wielowiekowych rodów zaczęły
rosnąć fortuny nie mające swojej sankcji historycznej, fortuny
jednopokoleniowych przedsiębiorców (co znamy dobrze z naszej najnowszej
historii). Dzieje pałacu Sanguszków w wieku XIX świetnie to ilustrują.
W 1838 roku Klementyna z Sanguszków
Małachowska sprzedała majątek Henrykowi Łubieńskiemu. Kim był ów
Łubieński? Najkrócej można powiedzieć: dzieckiem tamtych czasów.
Urodzony w 1793 roku w dość znaczącej rodzinie ziemiańskiej, absolwent
studiów prawniczych w latach 20., poszedł w kierunku działalności
gospodarczej. Zaczął od założenia cukrowni w rodzinnym majątku w
Kazimierzy Wielkiej. Tego samego dokonał w kilku innych majątkach
(Guzowie, Częstocicach). Był inicjatorem powstania Huty Bankowej w
Dąbrowie Górniczej. Wraz z bratem Tomaszem założył dom handlowy. Powołał
do życia odlewnię stali i kilka kopalni. W 1829 został dyrektorem Banku
Polskiego, a następnie jego wiceprezesem. Kilka lat później nabył
Lubartów, gdzie ulokował fabrykę porcelany i fajansu (mieściła się w
stajniach pałacowych). Jego zamierzenia sięgały coraz szerzej (wystąpił
m. in. z inicjatywą budowy Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej), a majątek
wzrastał. Coś jednak musiało się w tych rachunkach nie zgadzać, gdyż w
1842 roku Łubieński został aresztowany i oskarżony (a następnie skazany i
zesłany do Kurska) za korzystanie z publicznych środków Banku Polskiego
do realizacji przedsięwzięć prywatnych (też skądś to znamy). Fabryka
fajansów przestała działać, a Lubartów przejął Bank Polski „na
zaspokojenie swych roszczeń”. Od tego momentu nastąpiła stopniowa
degradacja pałacu Sanguszków. Od Banku majątek odkupił Stanisław
Mycielski, ale i on był srogo zadłużony, więc postanowił rozparcelować
grunty i posprzedawać je niemieckim kolonistom, co się dokonało w latach
1865-1867. Sam pałac trafił znów w ręce Banku Polskiego, a następnie w
ręce Ludwika Grabowskiego, znanego hodowcy koni, którego główna
posiadłość znajdowała się w niedalekich Sernikach. Zdaje się, że za jego
czasów pałacu nie remontowano. I stał sobie dalej „jak żałobny pomnik
nad grobem przeszłości” do czasu, gdy w 1925 roku zakupiło go
Zgromadzenie Braci Misjonarzy Kresowych III Zakonu św. Franciszka – z
przeznaczeniem na siedzibę zakonu oraz szkołę. Na początku lat 30.
tercjarze prowadzili w pałacu drukarnię, która spłonęła w sierpniu 1933
roku, co tak wspominał Andrzej Monastyrski: „Przypomniał mi się straszny
pożar Pałacu Sanguszków, który płonął w nocy prawie tuż obok naszego
ówczesnego domu, przy ulicy Kościuszki”. Kilka lat później władze miasta
odkupiły ruiny pałacu. Zachowały się liczne fotografie, przed- i
powojenne, na których widnieją zniszczone mury, puste lub zamurowane
okna. Lecz, choć zrujnowany i nieużytkowany, zawsze był ten pałac
obecny, gdzieś w tle, jako punkt odniesienia. Marek Danielkiewicz pisał:
Atrakcją tamtych lat były zabawy w parku miejskim przy pałacu książąt Sanguszków. Starsi tańczyli na drewnianej podłodze rozbitej obok stawu. Łabędzie pływały sobie niezainteresowane muzyką i ludźmi. Piwo płynęło prosto z beczek do ciężkich kufli. Bzyczały syfony z wodą sodową. Cukrowa wata miała nadzwyczajny smak. Fanty na loterii interesowały nie tylko dzieci. Na przykład można było wygrać żywego prosiaka lub dorodną kurę nioskę. Na prowizorycznej scenie grała kapela.
W latach 60. wzięto się znów do remontów
i gdy je już częściowo ukończono, ulokowały się w pałacu instytucje
samorządowe. Dziś mieści się tu Starostwo Powiatowe, a zamiast
dziedzińca przed budynkiem znajduje się wypełniony samochodami parking.
Za to z drugiej strony rozciąga się piękny park i ogród, którego nie
powstydziłby się chyba sam Fontana. Gdy się chodzi parkowymi ścieżkami
albo przysiada gdzieś na ławeczce – myśl odlatuje nieuchronnie od nudnej
(choć może lepszej) współczesności, która dzieje się w pokojach
Starostwa, ku magicznym (choć może gorszym) czasom, gdy Mikołaj Firlej
gościł w pałacu Jana Kochanowskiego.
***
Skoro już wróciliśmy tak daleko – wypada
zająć się jeszcze jednym miejscem, bez którego nie byłoby XVI wiecznego
(ani późniejszego) Lewartowa. Mam tu na myśli szkołę, czy może lepiej
byłoby powiedzieć szkoły, bo – jak się zaraz pokaże – historia
lubartowskiego szkolnictwa bogata jest w barwne i spektakularne zwroty.
Na początku powstała owa szkoła
kalwińska założona przez Mikołaja Firleja. Ważna to była instytucja na
edukacyjnej, ale także, a może przede wszystkim, kulturalnej mapie
ówczesnej Polski. Pierwszym jej rektorem został Szymon Seidler z
Torunia, a kolejnym Samuel Wolf ze Śląska, pedagog i humanista, który
studiował w Lipsku i Wittenberdze, autor dość sławnego poematu
opiewającego zwycięstwo Batorego pod Pskowem, przyjaciel jednego z
wybitniejszych polskich poetów końca XVI wieku, Sebastiana Fabiana
Klonowica, który zadedykował mu swoją Roxolanię.
Warto może dopowiedzieć, jak nieduży był
wtenczas Lewartów. W 1576 roku liczył zaledwie 225 osób, wśród nich 80
Żydów. Wielowyznaniowego grona dopełniali kalwini, arianie, luteranie i
katolicy.
Kontynuacją pierwszej szkoły była
placówka ariańska działająca pod protektoratem Mikołaja Kazimierskiego.
Na jej czele stanął Wojciech z Kalisza. Był on uczniem niemieckiego
pedagoga Jana Sturma, wykładającego w Starsburgu, twórcy modelu
10-klasowej szkoły średniej. Studiował także w Akademii Krakowskiej, w
Tybindze i Heidelbergu. W 1586 roku przeszedł z kalwinizmu na arianizm.
Nastawszy w szkole lubartowskiej, zaprowadził w niej 5-letnie gimnazjum
będące jego autorskim modelem wzorowanym na Sturmie – swą koncepcję
szkoły opisał w formie listów (wzorując się na dziełach Cycerona i
Erazma z Rotterdamu) i opublikował w słynnej drukarni w Rakowie pod
tytułem Schola Levartoviana restituta… Wśród rozdziałów tej publikacji znalazł się i taki: Prawa szkoły lewartowskiej –
opisujący obowiązki uczniów i nauczycieli, przy czym dziewiętnaście
punktów dotyczy tych pierwszych, a tych ostatnich tylko jeden.
Wojciech z Kalisza jest także autorem
głośnej polemiki z jezuitami pochodzącej z 1590 roku. Był to zresztą
czas – końcówka XVI wieku – wzmożonych dysput międzywyznaniowych. Jedna z
nich odbyła się w lubartowskiej szkole. „Do najbardziej głośnego
spotkania doszło 13 i 14 stycznia 1592 roku. Udział w lewartowskiej
dyspucie wzięli wtedy kalwini, arianie, husyci i katolicy”. Próbuję
wyobrazić sobie, jak taka dyskusja wyglądała? Czy przedstawiciel każdego
wyznania wygłaszał swoje dwuminutowe stanowisko na temat np. dogmatu o
Trójcy Świętej, a później głosowano, które wystąpienie było najbardziej
przekonujące? Czy pod wpływem jakiegoś wystąpienia pozostali dyskutanci
zmieniali swój pogląd na daną sprawę? Czy spór toczył się przed
publicznością czy w zamkniętym pomieszczeniu? Tego nie wiemy i pewnie
nie będziemy już wiedzieć. Wiadomo jednak, że rozmawiano w gronie dość
elitarnym, około 15 dyskutantów, lecz za to doborowym, składającym się z
kilku czołowych intelektualistów tamtej epoki, takich jak Stanisław
Sarnicki, Szymon Budny, Erazm Otwinowski czy Marcin Łaszcz. No i pytanie
kluczowe – czy czyjeś racje przeważyły? Czy ktoś debatę wygrał? Jezuici
nie mieli wątpliwości. Marcin Łaszcz opublikował broszurę Pogrom
Lewartowski To iest O wygraney […] Adryana Radzimińskiego […]
Disputacyey ktora Roku 1592 Dnia 13 y 14 Stycznia z Ewangeliki y
Nowokrzczeńcami iawnie miał w Lewartowie. Ach ci szermierze
kontrreformacji. Niby wielkie umysły, niby bezbłędna argumentacja, niby
mądre racje i ogłada – a tu nagle wrzucą takie słowo – jak ten „pogrom”
na przykład – że zaraz poznasz jezuitę.
Ale może faktycznie był to intelektualny
pogrom, skoro kilka lat po owej debacie, w 1598 roku, będąc już na łożu
śmierci, Mikołaj Kazimierski nawrócił się na katolicyzm. Lecz historycy
mówią, że stało się to raczej za przyczyną Piotra Skargi (wszak też
jezuity), który podobno bywał w lewartowskim pałacu i swą legendarną
kaznodziejską mocą przekonał Kazimierskiego. Tego też się pewnie nie
dowiemy. Faktem jest jednak, że w efekcie świątynia została przywrócona
katolikom, a ze szkoły stopniowo rugowano nauczycieli innowierców. W
1603 roku przestał istnieć w Lewartowie zbór ariański, a w 1642 zbór
kalwiński. Lokalne tradycje protestanckie przejął nieodległy Kock, który
pozostawał w rękach Firlejów do drugiej połowy XVII wieku.
Wytraciwszy swój intelektualny i
religijny napęd szkoła straciła na znaczeniu, może nawet przestała
istnieć, do końca nie wiemy, gdyż brak jest informacji o lubartowskim
szkolnictwie w XVII i XVIII wieku. Dopiero w wieku XIX wypływa z mroków
dziejowych szkoła elementarna, która rozpoczęła swe istnienie w 1819
roku. Jednakowoż nie była to chyba placówka zbyt potężna, gdyż – jak
piszą historycy – „majątek szkoły był nader skromny. W 1861 roku cały
inwentarz składał się z czterech ławek, tablicy, stołu, krzesła,
dziennika lekcyjnego i kilku książek”. Przez okres zaborów, a już
szczególnie po 1864 roku, gdy Lubartów dotknęła intensywna rusyfikacja
(dokonywano wówczas zsyłek na Syberię – stąd w końcu zesłaniec Srul z
Lubartowa) – stanowiła owa szkoła elementarna narzędzie ucisku
(równolegle na przykład z cerkwią zbudowaną wbrew woli mieszkańców, ale
za to z ich przymusowych składek). Jednak po rewolucji 1905 roku władza
carska poszła na pewne ustępstwa, a szkoła zyskała szereg swobód, w tym
możliwość nauki w języku ojczystym. U progu niepodległości była więc
chyba instytucją bardziej pożyteczną niż szkodliwą. Świadczyć może o tym
m. in. fakt, że dyrektor szkoły elementarnej, Hipolit Czaplicki,
pozostał na swoim stanowisku po 1918 roku, a później długo jeszcze
„kierownikował” szkole powszechnej. W 1925 roku uczęszczało do niej 228
chłopców i 232 dziewczęta – swoją drogą nieco zaskakująca dla naszych
wyobrażeń o przedwojennej, patriarchalnej Polsce jest ta proporcja
uczniów.
***
Polska tamtego czasu wydaje się
niezwykła także z wielu innych powodów. Zupełnie niespotykana (do tamtej
chwili i potem) była intensyfikacja wszelkich wysiłków ludzkich:
gospodarczych, społecznych, kulturalnych. Tłumiona przez dziesięciolecia
energia, wywołana z kolei dziełem poprzednim pokoleń, całe to pokłosie
Żeromszczyzny, wszystkie te siłaczki i Judymowie – w niepodległej Polsce
mogło rozwinąć skrzydła i oddać się w pełni na służbę dobru wspólnemu. W
międzywojennej historii Lubartowa są takich osób dziesiątki:
nauczycieli (jak Zofia i Mieczysław Breitmeierowie), bibliotekarzy (jak
Stanisława Kosior), lekarzy (jak Maurycy Silberman), księży (jak
Aleksander Szulc), działaczy społecznych (jak Edmund Monastyrski). Tym
bardziej godne podziwu wydają się ich działania, im w skromniejszych
warunkach materialnych się odbywały. Dziś – mając do dyspozycji setki
instytucji o znacznych budżetach – nie potrafimy zrobić jednej
dziesiątej tego, co tamci ludzie robili w sytuacji daleko trudniejszej.
Tak właśnie rzecz miała się w przypadku
szkoły. Prawie przez całe dziesięciolecie borykała się ona z problemami
lokalowymi, wynajmowała kamienice, pomieszczenia w pałacu Sanguszków, a
nawet korzystała z żydowskiego chederu. Dopiero w późnych latach 30.
ukończono, finansowany w dużej części ze składkowych pieniędzy
mieszkańców, nowy gmach przy ul. Kamionkowskiej 3. A warto dodać, że w
tamtym czasie szkoła powszechna liczyła już ponad tysiąc uczniów.
Trudności materialne nie przeszkadzały nauczycielom angażować się nie
tylko w kształcenie młodzieży, ale także w inicjatywy dodatkowe, jak
Polskie Towarzystwo Miłośników Sztuki, lokalne pisma („Echo Ziemi
Lubartowskiej”, „Lubartowiak”) czy szkolne koło PCK. W gronie pedagogów
(ale także urzędników czy policjantów) znajdowali się zarówno ci
wywodzący się z Lubelszczyzny, jak i migranci z Kresów wschodnich.
Szacuje się, że w latach 30. liczący ponad 10 tys. mieszkańców Lubartów
zamieszkiwało około 300 przedstawicieli inteligencji. Jednym z miejsc
spotkań tego inteligenckiego środowiska był dom Edmunda Monastyrskiego
(działacza społecznego, redaktora „Lubartowiaka”), nazywany „Związkiem”.
Przychodzili tu m.in. dyrektor Kasy Oszczędnościowej Bronisław
Andrzejewski, burmistrz Adam Lipski, rejent Leon Lassota, aptekarz
Aleksander Walencik, lekarze Alfred Pogonowski i Maurycy Silberman,
poseł Kazimierz Kryński, ks. kan. Walenty Goliński.
Szczególnymi przedstawicielami
inteligencji (szczególnymi, bo łączącymi nas z przeszłością) byli
lokalni historycy, regionaliści, ludzie pióra. Należał do nich Gracjan
Wereżyński (1828-1902), lubartowski notariusz oraz autor prac Historyczne opisanie miasta Lubartowa na zasadzie oryginalnych dokumentów opracowane (do dziś pozostającej w rękopisie) oraz Z przeszłości Lubartowa (fragmenty
drukowane były w „Gazecie Lubelskiej”). Wereżyński był też nie lada
bibliofilem, w domowej bibliotece zgromadził ponad 600 woluminów, w tym
np. paryskie wydania dzieł Mickiewicza.
Spośród międzywojennych pisarzy
lubartowskich wypada wspomnieć Wandę Śliwinę (1891-1962), poetkę,
pisarkę, publikującą pod pseudonimem Jagienka spod Lublina. Żonę
Władysława Śliwy, wieloletniego burmistrza Lubartowa. Warto ją wspomnieć
nie tyle może dla jej dokonań literackich (bo tu więcej niż z powodu
swojej twórczości, została zapamiętana np. jako polemistka Kornela
Makuszyńskiego, który na jej artykuł Bażanty, odpowiedział
następująco „Książeczka wyszła w samym Lubartowie, skąd wyszedł
dotychczas jedynie miły bardzo Srul z Lubartowa. Patrzcie! Patrzcie! Kto
by się spodziewał, że w Lubartowie piszą książki! Bardzo mnie cieszy
taki postęp. O książeczce tej, która ma zemstą straszliwą pognębić
zwierzę męskie, niczego złego nie mogę oczywiście powiedzieć, gdyż
pisała ją kobieta i mnie tę książkę poświęciła”) ile dla publikacji o
regionie takich, jak: Ziemia Lubartowska. Szkic monograficzny, ilustrowany, Lubartów (1926) czy Lud lubartowski (1930). Była też Śliwina – co może kogoś zainteresuje – autorką poczytnych romansów.
***
Ciekawe – i to jest także specyfika
Polski przedwojennej – jak zróżnicowane pod względem wykonywanych przez
mieszkańców zawodów był wtedy Lubartów. Znajdujemy wśród nich dość
popularne i znane dziś zawody takie, jak mleczarz, inżynier czy kaflarz.
Ale znajdujemy także bardziej niezwykłe profesje: malarz szyldów,
rzezak rytualny, handlarz nierogacizny, robotnik trykotaży, krupierz,
pisarz próśb. Tak jakby każdy mieszkaniec zasługiwał na swój osobny
zawód, swoje unikalne miejsce we wspólnocie miasteczka. Miejsce takie
mieli w jakimś sensie nawet ci, którzy w rubryce zawód nie mają
wpisanego żadnego konkretnego zajęcia, np. utrzymuje się z żebraniny.
***
I jeszcze jedna dygresja. Ilekroć czytam
o międzywojniu i napotykam różnego rodzaju oficjalne dokumenty,
tylekroć imponuje mi poziom ówczesnego języka urzędowego. Dla przykładu –
którego nie trzeba daleko szukać, bo wiąże się i z Lubartowem, i z
tamtejszym szkolnictwem – chciałbym przytoczyć sprawę szkoły sióstr
Felicjanek. Otóż była to szkoła prowadzona przez siostry zakonne,
towarzysząca ochronce dla dzieci, położona na przedmieściach Lubartowa. W
pewnym momencie pojawił się spór pomiędzy rodzicami dzieci
mieszkających w okolicy i administracją szkolną dotyczący tego, do
której szkoły owe dzieci powinny uczęszczać. Rodzicom zależało na
pobliskiej szkole Felicjanek, władzom szkoły powszechnej na przydziale
do ich placówki. Wykładnia Ministerstwa brzmiała krótko: „…rodzicom
wolno posyłać dzieci do szkoły, gdzie chcą, byleby posyłali”. Nic dodać,
nic ująć. Do tego zrozumiale i po polsku. Może się mylę, ale jakoś
trudno mi wyobrazić sobie, żeby nasza dzisiejsza władza – obojętnie
jakiego szczebla – potrafiła zapisać jakąkolwiek kwestię tak po prostu.
***
Niniejszy przyczynek do opisania
Lubartowa – nie mógłby się obyć bez jeszcze jednej kwestii. A mianowicie
– bez przedstawienia wielowiekowej różnorodności społecznej tego
miasteczka. Tym częściej trzeba o tym wspominać, im trudniej wyobrazić
nam sobie dziś wieloetniczną przedwojenną Polskę. A Lubartów nawet na
mapie tamtej Polski jest miejscem szczególnym. Łączy bowiem w sobie dwie
najważniejsze tradycje polskiej różnorodności: obecność protestantów i
obecność Żydów. O kalwinach i arianach sporo zostało już w tym tekście
powiedziane, zresztą jest to tradycja dawniejsza i krótsza, a więc
bardziej zatarta. Przychodzi opowiedzieć w końcu także o lubartowskich
Żydach.
Zacznę może od takiego XVIII-wiecznego
obrazka z powieści Klemensa Junoszy-Szaniawskiego: „Żydzi nosili się też
staromodnie: w lisich czapkach, atłasowych kapotach i pantoflach;
każdemu z pod czapki wychylały się półłokciowej długości pejsy,
zakręcane misternie, jak loki angielskie”. Ale przecież nie trzeba cofać
się aż tak daleko. Lidia Perlińska-Schnejder, mieszkająca w Lubartowie
tuż przed wojną wspomina:
Ten dom w którym myśmy mieszkali był piętrowy natomiast pozostałe były parterowe. Te domy były murowane, a po przeciwnej stronie były takie bardzo biedne kliteczki – przeważnie zamieszkałe przez ubogą ludność żydowską i tam była synagoga po tamtej stronie, Cheder był, tak że pamiętam cheder i ten hałas w chederze, bo każdy uczeń głośno swój tekst mówił.
Z tego samego czasu pochodzą opowieści
mamy Marka Danielkiewicza, które cytuje on w swoich wspomnieniach o
Lubartowie: „[Mama] była dla mnie ostatnią wiarygodną osobą, która
łączyła mnie z czasem przeszłym, z żydowsko-polskim Lubartowem.
Wiedziała jak smakuje prawdziwa chałka z żydowskiej piekarni »zawsze
chodziłam do nich po bułki, bo były lepsze i tańsze«, słyszała głos
rabina w synagodze przy ulicy Kamionkowskiej, potrafiła wskazać miejsce
śmierci Szmula Percyka, który się w niej podkochiwał, opowiadała o
sklepikach w rynku, o biedocie wegetującej w klitkach”. To nie dużo, te
kilka obrazków „żydowsko-polskiego Lubartowa”. A jednak co nieco widać,
tę odmienność, ten koloryt, ten jakże inny świat. Świat polskich
prowincjonalnych miasteczek przed hekatombą drugiej wojny. Chociaż
Lubartów, znów, trochę się na tle tego świata wyróżnia.
W większości miast było bowiem tak, że
Żydzi zamieszkiwali osobną dzielnicę (osobne dzielnice). W Opocznie
działo się to wokół ulicy Żydowskiej, w Opatowie w rynku i
przyległościach, w Biłgoraju wzdłuż ulicy Nadstawnej. Tymczasem w
Lubartowie panowało większe wymieszanie. Owszem, we wspomnieniach
pojawiają się części miasteczka, gdzie większość mieszańców stanowili
Żydzi, zwłaszcza biedniejsi – takie były na przykład ulice Klitki I i
Klitki II. Ale nawet pobieżny przegląd ksiąg meldunkowych z lat 30.
pozwala dostrzec, że prawie przy każdej ulicy, prawie w każdym domu
mieszkali po sąsiedzku: katolicy i Żydzi, rzadziej także ewangelicy i
prawosławni. Weźmy dla przykładu ulicę Kamionkowską: numer 53a – Józef
Bielakowski, właściciel apteki; numer 57 – Josep-Hersz Federbusz,
nauczyciel języka żydowskiego; numer 61 – Leon Gembal, dozorca aresztu
miejskiego; numer 21 – Srul Rajchnudel, właściciel księgarni i drukarni.
Potwierdza to także Wojciech Charliński, pisząc we wspomnieniach:
„Przykładem była moja rodzina, gdzie w jednym domu przy ul. Lubelskiej
27 mieszkali obok siebie Polacy (moja babka Feliksa z Rudzkich-Król z
rodziną) oraz trzy rodziny żydowskie”. Charliński dodaje, że mimo owej
różnorodności narodowej i wyznaniowej „nie było prawie żadnych spięć”.
Sądzę – wracając myślą do głównego
bohatera opowiadania Adama Szymańskiego – że nie przypadkiem ów mądry,
choć prosty Srul pochodził właśnie w Lubartowa. W finałowym dialogu tego
opowiadanie – choć cały utwór jest właściwie długim dialogiem pomiędzy
jednym zesłańcem syberyjskim, porte parole autora, a drugim, Srulem z
Lubartowa – mówi ów pierwszy bohater do drugiego:
– Więc to o tym pogadać ze mną chciałeś? Więc ty nie myślisz o ludziach, o swej doli ciężkiej, o biedzie, która cię gniecie, lecz tęsknisz do słońca, powietrza, ziemi rodzinnej?… Myślisz o polach, łąkach i lasach, o ich mieszkańcach Bożych, których w życiu swym biednym nie miałeś nawet czasu poznać dobrze, i dziś, gdy obrazy miłe znikają z twej pamięci, boisz się pustki, która cię otoczy, sieroctwa wielkiego, które cię dotknie, gdy się zatrą drogie wspomnienia? Chcesz, żebym ci je przypomniał, odświeżył, chcesz, abym ci opowiedział, jaką jest ziemia nasza?…
– O tak, panie, tak, panie! Po to tu przyszedłem… – i ściskał me ręce, i śmiał się, jak dziecko, radośnie.
– Słuchajże, bracie!…
To „Bracie!” zbyt rzadko chyba było
wypowiadane w codziennym życiu, choć tak przecież naturalne się wydaje
dla przedwojennych społeczności polskich miasteczek, dla społeczności
Lubartowa. Bo Żydzi byli rodzimymi mieszkańcami tej ziemi, i nikomu nie
powinno przychodzić do głowy, żeby temu zaprzeczać, a oni sami nie
powinni nawet pomyśleć o szukaniu dla siebie innej ojczyzny. Tu ich
dzieci uczyły się w szkołach z katolickimi dziećmi (przy czym dużo
opuszczały ze względu na częste żydowskie święta, a dzieci katolickie
skwapliwie i chętnie to naśladowały). Tu pracowali wspólnie z
katolikami. Tu obok siebie mieszkali. Tu kochali się w polskich
kobietach i jedli tę samą, co one, żydowską chałkę.
Ów polsko-żydowski Lubartów – był to po
prostu pejzaż codzienny. Aż do października 1942 roku, gdy Niemcy
dokonali eksterminacji tutejszych Żydów, wywożąc ich do obozów w Bełżcu i
Sobiborze, a niektórych mordując na miejscu. Zniknęła synagoga,
znajdująca się na terenie dzisiejszego ogródka jordanowskiego. Zniknął
hotel żydowski, który stał u zbiegu Lubelskiej i Poprzecznej. Zniknęły
pokolenia poczciwych Srulów, które stworzyły to miejsce, a wraz z nimi
zniknęli ich najszlachetniejsi polscy przyjaciele, żeby wspomnieć tylko
rozstrzelane w Majdanku siostry Tomasikówne.
***
Chodząc ulicą Lubelską próbuję wyobrazić
sobie, co czuli powojenni mieszkańcy Lubartowa, którzy przetrwali
zagładę, ale musieli żyć obok ciepłych jeszcze, lecz już pustych miejsc
po swoich żydowskich sąsiadach. I nie wierzę Andrzejowi Lederowi, gdy w Prześnionej rewolucji
pisze, że stali się oni szczęśliwymi beneficjantami pożydowskiego
mienia. Sądzę raczej, że widywali w snach te zabrane twarze Żydów, i że
było im ciężko. Tak samo, jak wierzę (chcę wierzyć), że nigdy nie byłoby
polskiego antysemityzmu (ani tego przed-, ani tego powojennego), gdyby
nie wielka polityka (najpierw endecka, a później gomułkowska). Takie
miejsca, jak polsko-żydowski Lubartów – utwierdzają mnie w tej wierze.
A ten dzisiejszy Lubartów? Czym jest?
Czy ma w sobie coś z Lubartowa przedwojennego? Jest przecież tak
odmienny, w tak innej Polsce zanurzony. Ale – mam takie wrażenie, a może
znowu tylko nadzieję – że w jakimś stopniu jest kontynuacją swej
wielowiekowej tradycji. Stoi przecież klasztor Kapucynów, stoi
lubartowska fara z dziełami Czechowicza, stoi odnowiony, choć nieco
spostponowany pałac Sanguszków. Działa Lubartowskie Towarzystwo
Regionalne, od 1956 roku wydające cykliczną publikację pt. Lubartów i Ziemia Lubartowska (której
zresztą ten tekst bardzo wiele zawdzięcza). Ukazują się – w owej
publikacji i na innych łamach – liczne wspomnienia i wiersze o dawnym
Lubartowie. Od 26 lat ogłaszany jest rok rocznie Konkurs Literacki im.
L. S. Licińskiego skierowany do dzieci i młodzieży (w tym roku temat
przewodni brzmi: Opowieści moich rodziców i dziadków o dawnym Lubartowie).
Funkcjonuje biblioteka o ponad 100-letniej tradycji, gromadząca dziś
ponad 80 tys. woluminów. W tej bibliotece za czasów dyrektorowania
cytowanego tu pisarza Marka Danielkiewicza (2001-2009) zorganizowano m.
in. wystawy „Pamięci Żydów z Lubartowa”, „Z Paryża do Lubartowa. Georges
Perec 1936-1982”, „Lubartów pamięta”. Sam Danielkiewicz powtarza zaś:
„Historia tego miejsca bez przeszłości żydowskiej nie ma sensu”.
Powie ktoś, że jest to tylko kultura
materialna i kultura duchowa. Lecz w braku innych narzędzi (bo przecież
nie sprowadzimy dziś do Lubartowa 20 tys. Żydów za sprawą jakiegoś
zabiegu politycznego; zresztą broń nas Boże przed jakimikolwiek
politycznymi zabiegami) – kultura to wcale nie jest mało.
A nad drogą z Lublina do Lubartowa, po
kolejnej burzy, znów przepływają szybko pędzące chmury. Ten obrazek
przypomina mi, że nie miał racji Klemens Junosza, pisząc: „Samo
miasteczko niczem się osobliwem nie odznaczało. Było ono jak wszystkie
polskie miasteczka. Kto jedno widział, wszystkie widział, więc opis
zbyteczny”.