Obóz NKWD w Skrobowie



SŁYNNA UCIECZKA Z SOWIECKIEGO WIĘZIENIA DO ANTYKOMUNISTYCZNEJ PARTYZANTKI
Skrobów, 27.03.1945
Był koniec marca 1945 roku, zbliżały się święta Wielkanocne. Na błotnistym placu otoczonym ze wszystkich stron podwójnym, czterometrowym ogrodzeniem z drutu kolczastego zebrała się grupa młodych ludzi. Niemal wszyscy z nich byli akowcami – z Lubelszczyzny, Wileńszczyzny, Nowogródczyzny, Wołynia, Polesia i okolic Lwowa. Mijał już piąty miesiąc, od kiedy zostali zamknięci cztery kilometry na zachód od Lubartowa za drutami obozu NKWD w Skrobowie, nazwanym dla niepoznaki I Oficerskim Obozem Internowanych Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego. W rzeczywistości byli więźniami sowieckich służb i Armii Czerwonej. Ich jedyną winą było to, że należeli do Armii Krajowej.
Niemal 1200 czerwonoarmistów uzbrojonych w broń maszynową pilnowało 513 więźniów. Sześciohektarowego terenu strzegły cztery wieże strażnicze z ciężkimi karabinami maszynowymi. Budynek, w którym mieszkali więźniowie, był dodatkowo otoczony podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego, również o wysokości czterech metrów, a wejścia do niego pilnowała sąsiadująca z magazynem broni strażnica. Cały teren obozu otoczony był rowami strzeleckimi obsadzanymi w nocy przez kompanię Armii Czerwonej stacjonującą w pobliskiej Kozłówce. Sowieci się bali. Tereny wokół Lubartowa były nasycone w czasie wojny oddziałami Armii Krajowej. Chociaż NKWD zaraz po zajęciu Lubelszczyzny przez Armię Czerwoną rozpoczęło brutalne polowanie na dowódców polskiej konspiracji, partyzantom z wielu oddziałów udało się ukryć i przetrwać. Sowieckie służby obawiały się, że może dojść do ataku AK na obóz i odbicia przetrzymywanych w nim więźniów.
Póki jednak sowiecki front stał w miejscu, takiej możliwości nie było. Na siedemdziesięciu ośmiu tysiącach kilometrów kwadratowych oddanych we władanie NKWD i komunistów Polski Lubelskiej stacjonowały ponad dwa miliony sowieckich żołnierzy – dwudziestu sześciu na jeden kilometr kwadratowy. Takiego nasycenia terenu wojskiem nie znała dotąd historia wojen. Ziemianki czerwonoarmistów dosłownie otaczały Skrobów ze wszystkich stron. To czyniło jakąkolwiek akcję odbicia więźniów niemożliwą. Akowcy wiedzieli, że są zdani tylko na siebie.
Pierwsze rozmowy o ucieczce zaczęły się pod koniec zimy. Gdy rozpoczęła się styczniowa ofensywa Armii Czerwonej, sowieccy żołnierze zaczęli opuszczać leśne kwatery. Tereny wokół obozu powoli pustoszały. Ustały też mrozy, topniał śnieg, zbliżała się wiosna. Wraz z pierwszymi powiewami ciepłego wiatru coraz częściej w głowach więźniów pojawiały się myśli o ucieczce.
Szczególnie aktywna w planowaniu akcji była grupa mieszkająca w największej, czterdziestoosobowej sali „internatu” przeznaczonej dla niższych rangą żołnierzy. Jej nieformalnym liderem stał się szeregowy Jan Jarocki. Nie był to jednak jego prawdziwy stopień ani nazwisko. W rzeczywistości nazywał się Piotr Mierzwiński i był porucznikiem z 30 Poleskiej Dywizji AK. W konspiracji nosił pseudonim „Wierny”.
Mierzwiński był żołnierzem praktycznie od dziecka. Już jako elew szkoły podoficerskiej dla małoletnich w Nisku nosił mundur Wojska Polskiego. Przed wojną służył w 4 Batalionie Pancernym w Brześciu nad Bugiem. Latem 1939 roku na stanie ewidencyjnym batalionu znajdowało się 46 czołgów rozpoznawczych TK-3, 9 samochodów pancernych wz. 1934, 2 ciągniki, 129 samochodów ciężarowych, 15 samochodów specjalnych, 17 samochodów osobowych i 47 motocykli. Mierzwiński trafił do samodzielnej kompani czołgów rozpoznawczych – jednego z piętnastu takich pododdziałów Wojska Polskiego wystawionych w mobilizacji alarmowej i walczących w wojnie obronnej 1939 roku
w składzie wielkich jednostek piechoty. Każda z takich kompanii wyposażona była w trzynaście tankietek TK/TKS – dwuipółtonowych czołgów słabo uzbrojonych i opancerzonych, ale bardzo zwrotnych i ruchliwych. Przeznaczone one były przede wszystkim do działań rozpoznawczych, jednak z powodu braku innego sprzętu wspierały często ataki piechoty, a nawet prowadziły samodzielne akcje zaczepne.
Porucznik Mierzwiński, niewysoki, szczupły, pełen energii, walczył w kampanii wrześniowej do końca. Uniknął niewoli, zarówno niemieckiej, jak i sowieckiej, i szybko znalazł się w konspiracji Okręgu Polesie ZWZ-AK obejmującym położone na wschód od Bugu inspektoraty: Brześć, Kobryń, Pińsk i Prużana. Przed akcją „Burza” dowódca okręgu, ppłk Henryk Krajewski ps. „Trzaska”, otrzymał rozkaz stworzenia na bazie podległych sobie oddziałów 30 Dywizji Piechoty Armii Krajowej noszącej miano Poleska od nazwy przedwojennej jednostki WP stacjonującej na tym terenie. Mierzwiński został dowódca jednego z pododdziałów liczącej ponad tysiąc partyzantów 30 DP AK, którą w konspiracji określano kryptonimem „Twierdza”.
W lipcu 1944 operujące w pasie nadbużańskim oddziały „Twierdzy” stoczyły wiele walk i potyczek z Niemcami. Rozbiły transporty na trasie Wysokie Litewskie – Drohiczyn, pod Adamowem, Wilanowem, koło stacji kolejowej Nurzec, pod Boratyńcem Lackim i Boratyńcem Ruskim. Przez kilka dni walczyły wspólnie z oddziałami Armii Czerwonej.
4 sierpnia akowcy przeszli na zachodnią stronę Bugu po przęsłach mostu kolejowego obok stacji kolejowej Siemiatycze, podejmując próbę marszu na odsiecz Powstaniu Warszawskiemu. Do tego jednak sowieci nie dopuścili. 18 sierpnia w okolicy Otwocka koło Warszawy Polacy zostali otoczeni i rozbrojeni przez oddziały NKWD oraz Armii Czerwonej. Porucznikowi Mierzwińskiemu udało się wówczas zataić swój stopień i nazwisko, dzięki czemu uniknął wywózki do ZSRR, co stało się losem oficerów takich jak major Stanisław Trondowski, dowódca 82 Pułku Piechoty 30 DP AK. Jako szeregowiec Jarocki porucznik Mierzwiński został wcielony do „ludowego” wojska, ale nie spędził w nim wiele czasu. Jesienią 1944 roku został aresztowany za przynależność do AK i wywieziony do obozu w Skrobowie. Taki był zresztą los większości jego kolegów.
* * *
Komunistyczne polowanie na akowców zaczęło się zaraz po upadku Powstania Warszawskiego. Dopóki stolica walczyła, a z całego wolnego świata nadchodziły głosy wsparcia i solidarności dla Polaków, Stalin nie odważył się na otwartą wojnę z Armią Krajową. NKWD aresztowało w tym czasie po cichu wielu dowódców polskiej konspiracji, ale szeregowych żołnierzy zostawiano w spokoju. Oficjalny ton komunistycznej propagandy był wówczas jeszcze łagodny. W rozkazie naczelnego dowódcy Ludowego Wojska Polskiego, generała Michała Roli-Żymierskiego, mowa była nawet o zaliczeniu lat służby, odznaczeń i stopni z konspiracji akowców wstępujących do LWP. I chociaż to wstępowanie nie było dobrowolne, żołnierze Polski Podziemnej mogli mieć nadzieję, że dokończą swoją walkę z niemieckim okupantem i staną na gruzach Berlina. W pewnym momencie w składzie formowanej już na terenie Polski 2 Armii LWP było więcej akowców niż członków z podlegającej komunistom Polskiej Partii Robotniczej Armii Ludowej. Tych drugich bowiem nowi władcy Polski Lubelskiej kierowali nie na front, ale do pracy w tworzonej właśnie „bezpiece”.
Dla ludzi takich jak Piotr Mierzwiński wcielenie do kierowanej przez komunistów armii musiało być bolesnym doświadczeniem. Przez całą okupację akowcy wierzyli bowiem, że podlegające legalnemu rządowi RP w Londynie oddziały Armii Krajowej pozostaną samodzielnymi, chociaż współpracującym z LWP i Armią Czerwoną jednostkami. Taki był też sens przemianowywania przed akcją „Burza” oddziałów AK na jednostki Wojska Polskiego według nazw z 1939 roku, czego przykładem była właśnie 30 Dywizja Piechoty zwana Poleską. Złudzenia szybko się jednak rozwiały. Sowieci,
zdecydowani już na włączenie całej Polski w strefę swoich wpływów przy pomocy NKWD i polskich komunistów, nie mieli zamiaru tolerować żadnego wojska podlegającego innej władzy. Rozpoczęło się masowe wcielanie akowców do armii sowieckiej – tych, którzy urodzili się na terenach zagarniętych przez Związek Radziecki 17 września 1939 roku, i „ludowej” – tych, którzy urodzili się na zachód od Bugu. Wielu akowców podawało wówczas fałszywe nazwiska i miejsca urodzenia, by uniknąć wcielenia do Armii Czerwonej.
Nie wszystkim się udało. Nawet wśród pilnujących obozu w Skrobowie czerwonoarmistów byli Polacy z Wołynia. Kiedy zorientowali się, że za drutami pilnowanego przez nich terenu przebywają nie esesmani – jak im wmawiano – ale polscy żołnierze, zaczęli wykonywać w ich stronę przyjazne gesty. Takich było jednak niewielu. Dla Sowietów akowcy byli wrogami gorszymi nawet od Niemców.
Po upadku Powstania Warszawskiego nastąpiła radykalna zmiana stosunku komunistycznych władz wobec żołnierzy Polski Podziemnej. Już 4 października 1944 roku, tuż po powrocie z Moskwy delegacji Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego – marionetkowego quasi-rządu Polski Lubelskiej, odbyła się narada pod kierownictwem szefa resortu bezpieczeństwa, Stanisława Radkiewicza. Przekazał on decyzję Stalina o zaostrzeniu walki z całą opozycją i strukturami Polski Podziemnej, nawet tymi o lewicowym charakterze. 30 października PKWN wydał dekret o ochronie państwa, na mocy którego za przynależność do konspiracji i posiadanie broni groziła kara śmierci. Był to wstęp do zaordynowanej przez Stalina ostatecznej rozprawy z Polską Podziemną i jej siłami zbrojnymi. Poprzedziły ją dwa wydarzenia, które miały odegrać rolę pretekstu do masowych aresztowań i tworzenia obozów takich jak Skrobów.
Pierwszym była dezercja całego 31 Pułku Piechoty 2 Armii LWP, do której doszło niedaleko Krasnegostawu na wieść o tym, że jednostka ma zostać wysłana na front japoński. Z 667 uciekinierów część stanowili akowcy, których wielu powróciło z powrotem do konspiracji. Dla komunistów był to bolesny cios, gdyż do dezercji doszło dokładnie w pierwszą rocznicę bitwy pod Lenino będącej w ich propagandzie bardzo ważnym symbolem „polskosowieckiego braterstwa broni”. Drugim powodem była osobista obraza, jakiej doznał od akowców ówczesny zastępca naczelnego dowódcy LWP do spraw polityczno-wychowawczych, generał Aleksander Zawadzki.
Ten przedwojenny komunista, który czas wojny spędził w Związku Radzieckim, w ciągu zaledwie roku awansował ze starszego sierżanta na generała brygady dzięki swojemu zaangażowaniu w szerzenie w LWP komunistycznej propagandy i promowaniu kłamstwa katyńskiego, zgodnie z którym zbrodni na polskich oficerach pod Smoleńskiem mieli dokonać nie Sowieci, a Niemcy. 4 listopada Zawadzki z całą świtą wybrał się do dawnego niemieckiego obozu zagłady w Majdanku pod Lublinem, gdzie komuniści internowali 150 oficerów AK. Czy miał nadzieję na to, że przekona ich do współpracy z nowym rządem? Jeśli tak, to mocno się przeliczył. Oficerowie, pochodzący głównie ze wschodnich województw II RP, zaczęli zadawać dziesiątki niewygodnych pytań: o granicę na wschodzie, przynależność Lwowa, nowy ustrój Polski, losy Armii Krajowej. Gdy nie uzyskali satysfakcjonujących ich odpowiedzi, po prostu wygwizdali komunistę. Ten wściekły i roztrzęsiony opuścił zebranie. To, co wydarzyło się kilka dni później, mogło jawić się jako prywatna zemsta Zawadzkiego.
Już 6 listopada NKWD zaczęło aresztowania pierwszych akowców wcielonych do LWP. Wyciągano ich z obozów szkoleniowych, szkół oficerskich a nawet jednostek liniowych. Towarzyszyły temu podstępne zapewnienia, że młodzi żołnierze zostali skierowani na kursy, mają przejąć jakiś ważny obiekt, a nawet, że są delegowani na spotkanie z samym Stalinem! W rzeczywistości kiedy tylko opuścili jednostkę, byli rozbrajani i pod silną eskortą wywożeni ciężarówkami w jakieś miejsce odosobnienia. Stamtąd kolejnym transportem kierowano ich do przygotowanego już wcześniej na tę okazję obozu w Skrobowie. Do 11 listopada trafiło tam ponad 500 Polaków, w tym około 300
oficerów. Dla wielu nie było to miejsce nieznane. Skrobów zdążyli poznać wcześniej żołnierze 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, którzy stanowili liczną grupę wśród internowanych. Dywizja ta była największą polską jednostką partyzancką II wojny światowej – w szczytowym okresie służyło w niej siedem tysięcy ludzi. 27 DP AK powstała na bazie polskich jednostek samoobrony, które w czasie urządzonej przez Ukraińców rzezi wołyńskiej broniły polskich miejscowości przed atakami UPA. 27 Dywizja powstała w celu realizacji planu „Burza”, a jej zadaniem było utworzenie na Wołyniu regionu wolnego od okupacji i taki obszar powstał, wywalczony zarówno w starciach z Niemcami, jak i Ukraińską Powstańczą Armią. Chodziło o to, aby Polacy mogli wystąpić wobec nadchodzących wojsk sowieckich w roli gospodarzy i w ten sposób zamanifestować swoje prawa do ziem wschodnich II RP. Gdy jednak nadszedł front, doszło do ciężkich walk o Kowel, w wyniku których 27 Dywizja, opuszczona przez sowieckich „sojuszników”, znalazła się w niemieckim okrążeniu i musiała przebijać się z ciężkimi stratami na Lubelszczyznę.
Tu wyzwoliła kilka miejscowości, w tym Kock, Firlej i sam Lubartów. Pod koniec lipca 1944 roku jej dowódca, pułkownik Jan Kotowicz ps. „Twardy”, został zaproszony na spotkanie z sowieckim generałem Bakanowem, które odbyło się właśnie na terenie dawnej szkoły zawodowej w Skrobowie. Tam przekazano mu żądanie, by „wołyniacy” złożyli broń. Nie było innego wyjścia. Operator dywizyjnej radiostacji zdążył jeszcze nadać do Londynu i do Warszawy krótką depeszę: „Sowieci nas rozbrajają. 27 DP”. Los jednostki był przesądzony.
Teraz wielu żołnierzy tego oddziału stało znów na dziedzińcu Skrobowa i wspominało, jak osiem miesięcy wcześniej pod lufami NKWD płacząc składali w tym miejscu broń. To jeszcze bardziej umacniało wolę ucieczki. Zbliżały się święta wielkanocne, a z nimi nadzieja. Pozostawało wybrać termin i sposób przeprowadzenia akcji.
* * *
– Panowie, to musi być masowa ucieczka. W pojedynkę i w małych grupach nie mamy szans – powiedział „Wierny” w czasie kolejnego spotkania spiskowców w czterdziestoosobowej „podoficerskiej” sali.
Wiedział, co mówi. 4 grudnia miała miejsce pierwsza ucieczka ze Skrobowa, którą podjęło siedmiu internowanych – czterech z Lubelszczyzny i trzech z południowo-wschodnich Kresów. Zaplanowali ją Zbigniew Podczaski i Kazimierz Domin. Ich plan polegał na tym, by przeczołgać się rowem odpływowym wykopanym między latryną a ogrodzeniem i przechodzącym niedaleko od pilnowanej przez wartownika furtki do obozu. Rów miał około siedemdziesięciu centymetrów głębokości i przechodził pod podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego, za którym znajdował się jeszcze poprzecinany zasiekami teren otoczony zewnętrznym, ale już niepilnowanym ogrodzeniem. Aby go pokonać, potrzebne były nożyce, które uciekinierzy skonstruowali domowym sposobem.
Ich planom sprzyjał fakt, że w grudniu szybko robiło się ciemno, powietrze z powodu padającego śniegu z deszczem było wilgotne i mgliste, a obóz nie miał elektryczności. Wartownicy ustawiali przy ogrodzeniu lampy karbidowe, jednak w jesiennej szarudze dawały one niewiele światła. Akcja rozpoczęła się około godziny szóstej wieczorem. Spiskowcy, symulując rozwolnienie, zaczęli po kolei wychodzić do latryny. Kiedy strażnik ich obserwował, wracali z powrotem do koszar, ale gdy przestał zwracać na nich uwagę, po kolei zalegali w rowie. Prawie godzinę zajęło im przeczołganie się rowem, poprzecinanie zasieków i pokonanie 150 metrów do zewnętrznego ogrodzenia. Punktem orientacyjnym był widoczny z obozu stóg z sianem, na który wszyscy mieli się kierować.
Udało się dojść do niego całej siódemce, jednak akowcy szybko znaleźli się w opresji. Ucieczka nastąpiła niedługo przed wieczornym apelem, prędko więc ją wykryto. Do tego zbiegowie znaleźli się
na terenie dosłownie najeżonym ziemiankami z sowieckim wojskiem, musieli więc powoli i ostrożnie kluczyć między nimi, by nie zostać zauważonymi. Chociaż udało się im oddalić od obozu na około dwa kilometry, Kazimierz Domin i dwóch jego współtowarzyszy zostało schwytanych już po kilku godzinach przez nadciągającą obławę. Zbigniew Podczaski dotarł do Lublina, jednak niespełna miesiąc później został tam aresztowany przez NKWD z powodu zdrady jednego ze współtowarzyszy ze Skrobowa, Tadeusza Niezabitowskiego, któremu lekkomyślnie podał wcześniej swoje kontakty w tym mieście. Cała czwórka została skazana na kary ciężkiego więzienia. Los pozostałych trzech zbiegów pozostał nieznany.
Doświadczenia grudniowej ucieczki pokazały, że tylko duża i do tego uzbrojona grupa ma szansę przedrzeć się na wolność, a następnie dołączyć do jakiegoś operującego w okolicy oddziału partyzanckiego. Przez kilka miesięcy, które minęły od akcji zorganizowanej przez Podczaskiego i Domina, osadzeni w Skrobowie akowcy mieli też o wiele większą wiedzę o tym, co dzieje się na zewnątrz ich miejsca odosobnienia. O ile przez pierwsze tygodnie okoliczna ludność, której wmawiano, że w obozie siedzą esesmani, omijała to miejsce szerokim łukiem, sytuacja zmieniła się szybko, gdy poza ogrodzenie zaczęły docierać pierwsze grypsy od internowanych.
Nie było to szczególnie trudne. Szczytowa ściana głównego budynku, w którym mieszkali osadzeni, stykała się niemal z prowadzącą obok obozu drogą. Chociaż oddzielono ją potrójnym ogrodzeniem z drutu i zbitą z desek ślepą ścianą, dla doświadczonych konspiratorów nie były to przeszkody nie do pokonania. Grypsy szybko dotarły do zakonspirowanych na terenie wokół Lubartowa komórek AK. Dzięki nim wiele rodzin partyzantów z Lubelszczyzny dowiedziało się, że w Skrobowie więzieni są ich bliscy. Do obozu zaczęły napływać paczki, które bardzo poprawiły sytuację osadzonych karmionych dotąd resztkami z posiłków czerwonoarmistów lub obrzydliwymi wręcz wywarami w rodzaju zupy z koziej głowy, w której pływały oczy i zęby zwierzęcia. Paczki były też okazją do przemycania zaszyfrowanych wiadomości. Wynikało z nich jednoznacznie, że wiele oddziałów Armii Czerwonej i NKWD opuściło Lubelszczyznę, dzięki czemu ukryte dotąd głęboko oddziały podziemia zaczynają z powrotem przejmować władzę w terenie.
Jednak wyprowadzenie wszystkich osadzonych w Skrobowie Polaków było niemożliwe. Większość internowanych stanowili oficerowie, z których wielu nie widziało sensu ucieczki. Chociaż wybrany przez więźniów starszy obozu, podpułkownik Edward Pisula ps. „Tama”, zawodowy oficer kawalerii i były szef Kedywu Tarnopolskiego Okręgu AK, był doświadczonym konspiratorem i dowódcą, nawet on, wtajemniczony przez „Wiernego”, oceniał szanse powodzenia akcji na najwyżej jeden procent. Z pozostałymi starszymi rangą więźniami było jeszcze gorzej. Wielu z nich dorobiło się swoich stopni jeszcze w czasie wojny z bolszewikami i od tamtej pory nie powąchali prochu. Inni brali udział w wojnie obronnej 1939 roku, jednak czas okupacji spędzili poza konspiracją i dopiero po odejściu Niemców zgłosili się do tworzonego w Polsce Lubelskiej wojska. Co do kilku w ogóle nie było wiadomo, z jakiego powodu znaleźli się w Skrobowie, gdyż z AK nie mieli do czynienia.
Kilkudziesięciu młodych podchorążych, podoficerów i szeregowców z AK stanowiło jednak zwartą, dobrze wyszkoloną bojową grupę. Niemal cały czas wojny spędzili oni w konspiracji, narażając życie w walce z Niemcami. Dla nich ucieczka miała być kolejnym etapem walki o wolną Polskę. Nadzieje na rozpad sojuszu aliantów ze Stalinem po pokonaniu Hitlera były wciąż żywe. Chęć ucieczki podsycały też przekazywane w grypsach pogłoski o możliwym wywiezieniu akowców do Związku Radzieckiego, a nawet „drugim Katyniu”, który kaci z NKWD i polskiej bezpieki mogli urządzić już w Polsce. Nie było w tym wiele przesady. Ludzie znikali bez śladu. Już w październiku 1944 roku kilkunastu oficerów AK, konspiratorów z długim stażem, w tym cichociemnych, których wcielono do 32 Pułku Piechoty 2 Armii LWP zostało aresztowanych i osadzonych w więzieniu w lubelskim zamku. Po szybkim procesie w grudniu dziesięciu z nich skazano na karę śmierci. Wyroki wykonano. O ile w ciągu całej okupacji
niemieckiej Lubelski Okręg AK stracił trzydziestu siedmiu oficerów z kadry dowódczej, to w ciągu kilku miesięcy po zajęciu tych ziem przez Armię Czerwoną zginęło ich prawie stu.
O tym jednak zamknięci za drutami Skrobowa oficerowie wiedzieć nie mogli. Wielu żywiło nadzieję, że internowanie szybko się skończy, a jakakolwiek akcja może doprowadzić do tragedii. Młodzi akowcy byli jednak zdeterminowani. Nie mieli zamiaru nikogo wyprowadzać z obozu na siłę. Tym bardziej, że nie byłoby to wcale proste. Tylko podoficerowie i szeregowi mieli obowiązek pracy na terenie obozu, co powodowało, że uciekając w jej trakcie, mieli do pokonania dwa rzędy najeżonych drutem kolczastym ogrodzeń mniej. Przebywający w tym czasie w dwupiętrowym „internacie” w małych salach oficerowie, by się z niego wydostać, musieliby ominąć lub zdobyć silnie obsadzoną pilnującą wyjścia wartownię. Mimo to kilku starszych rangą wojskowych zgłosiło chęć udziału w ucieczce. Aby akcja się udała, potrzebny był doskonale skoordynowany, precyzyjny plan działania dla kilku działających niezależnie od siebie grup.
Absolutnie zdecydowanych na ucieczkę, bez względu na jej konsekwencje, było sześćdziesięciu gotowych na wszystko, młodych akowców. W czasie kolejnych zebrań nieformalny przywódca grupy, „Wierny”, rozpoczął ustalanie szczegółów.
– Panowie, akcję będzie musiało rozpocząć jednocześnie kil-ka grup zatrudnionych w różnych częściach obozu – mówił, lekko się zacinając, Mierzwiński.
– Trzeba ją rozpocząć około jedenastej, ponieważ praca trwa tylko do południa. Wcześniej nie ma sensu, gdyż chodzi nam o to, by wyjść z obozu jak najbliżej zmierzchu. Naszym pierwszym celem jest rozbrojenie strażników, zajęcie koszar, zdobycie większej ilości broni i atak na bramę obozu. W tym czasie oficerowie muszą rozbić ściankę dzielącą ich pokoje od wartowni, rozbroić wartowników i dołączyć do nas. Naszym celem jest wyprowadzenie z obozu jak największej liczby ludzi. Czy są pytania?
– Kiedy zaczynamy? – odezwało się kilka głosów.
– Proponuję jeszcze przed świętami – odpowiedział „Wierny”.
Kilku spiskowców było przeciwnych. Do Wielkanocy był tydzień, wielu chciało spędzić ją w obozie. Sprawy biegły jednak swoim rytmem.
Tuż przed Niedzielą Palmową, która wypadała 25 marca, jeden z oficerów z Lublina, u którego siostry mieszkał na kwaterze oficer ze sztabu generała Zawadzkiego, otrzymał od niej w paczce gryps z niepokojącą informacją. Przeczytał w nim, że wszyscy internowani w Skrobowie mieli zostać – po wcześniejszym przebraniu w mundury niemieckie – pod eskortą wyprowadzeni z obozu na stację kolejową i wywiezieni do Związku Radzieckiego. Nie było sensu dłużej czekać. W Niedzielę Palmową porucznik „Wierny” razem z podchorążymi Zdzisławem Jaroszem „Czarnym” i Jerzym Michalakiem „Świdą” poszli do majora Kazimierza Kaweckiego, oficera AK i godnego zaufania człowieka, by poinformować go o planowanej ucieczce. Mimo internowania młodzi akowcy wciąż uważali starszych rangą oficerów za swoich dowódców, których należy zawiadamiać o podejmowanych działaniach. Kawecki odesłał ich do starszego rangą podpułkownika Pisuli. Ten życzył im powodzenia, ale nie podjął dyskusji na temat ewentualnego dowodzenia akcją, którą uważał za skrajnie ryzykowną i stanowiącą zagrożenie dla życia kilkuset ludzi. Młodzi byli więc zdani na własne umiejętności i doświadczenie.
Rozpoczęło się nerwowe wyczekiwanie na najlepszy moment do rozpoczęcia akcji. Ten nadszedł wyjątkowo szybko. Już następnego dnia, w poniedziałek po Niedzieli Palmowej, komendanci sal podoficerskich dostali polecenie, by na wtorek wyznaczyć większy kontyngent ludzi do pracy. Rozpoczęły się roztopy, wszędzie były kałuże i błoto, a do Skrobowa miała przyjechać jakaś ważna
inspekcja. Trzeba było więc przygotować alejki i wysypać plac piaskiem. Na ten moment młodzi akowcy tylko czekali. Przez całą noc trwało gorączkowe ustalanie składu grup, które następnego dnia wyjdą do pracy przy kopaniu i wożeniu piachu, obieraniu ziemniaków, rąbaniu drewna i sprzątaniu łaźni. Chodziło o to, by znaleźli się w nich wszyscy wtajemniczeni w plan ucieczki spiskowcy. Nie do końca się to udało. Na sześćdziesięciu ludzi, którzy mieli iść następnego dnia do pracy, piętnastu stanowili tacy, którzy nie wiedzieli o planowanej akcji. Kilkunastu wtajemniczonych musiało pozostać w internacie lub innych częściach obozu, licząc na to, że w ogólnym zamieszaniu im też uda się uciec.
W końcu nadszedł ten dzień́. Rano na placu apelowym zameldowała się do pracy tak liczna grupa, jakiej dotąd komendant obozu, major NKWD Aleksander Kałasznikow, jeszcze nie widział. O tym brutalnym, chamskim pijaku krążyła fama, że wcześniej był komendantem jakiegoś łagru na syberyjskiej Workucie, gdzie nazywano go „krwawym Aloszą”. Inni z kolei mówili, że zanim zmobilizowano go do NKWD, sam był więźniem gułagu. Kałasznikow mówił trochę po polsku, sam uważał się za pół-Polaka i nienawidził więźniów za to, że nie chcieli w nim rozpoznać bratniej duszy. Teraz stał i ze zdumieniem patrzył na liczniejszy, niż sam wyznaczył, kontyngent akowców, którzy sami zgłosili się do pracy.
„Wiernemu” i jego towarzyszom wydawało się przez chwilę, że czujny enkawudzista mający bogatą wiedzę o obozowym życiu wyczuje, iż coś się święci i cały plan spali na panewce. Ten jednak machnął ręką i poszedł do swoich zajęć. Spiskowcy odetchnęli: już za kilka godzin mogli rozpocząć planowaną od dawna akcję. Był Wielki Wtorek 27 marca 1945 roku – dzień, który major Kałasznikow, jego podkomendni i zwierzchnicy mieli zapamiętać na zawsze.
* * *
Poranek był słoneczny, chłodny i wilgotny. Sześćdziesięciu akowców, którzy zgłosili się do pracy, zostało podzielonych na cztery grupy. Nie było wyznaczonego dowódcy, każdy zespół miał działać samodzielnie po wcześniejszej krótkiej naradzie wysłanników, do której miało dojść tuż przed godziną jedenastą przy latrynie. Akcję rozpocząć miała grupa pracująca w kartoflarni.
Na zapleczu kuchni wokół wielkiej balii z wodą, do której mieli wrzucać obrane ziemniaki, usiadło na ławach piętnastu mężczyzn. Siedzący najbliżej okna obserwator miał informować o wszystkim, co dzieje się na placu. Około dziesiątej przekazał, że pluton wojska wymaszerował z obozu w stronę Lubartowa. To była dobra wiadomość – do pilnowania więźniów było kilkudziesięciu czerwonoarmistów mniej. Zła była taka, że zaraz po ich wymarszu major Kałasznikow nakazał wzmocnienie posterunków wartowniczych.
W samej kartoflarni poza spiskowcami był jeszcze szef kuchni, sierżant czerwonoarmista. W głębi kuchni siedział jeden strażnik, drugi pilnował wejścia do budynku. Zbliżał się umówiony termin rozpoczęcia akcji. Napięcie rosło. Nikt już nie miał głowy do obierania ziemniaków, więźniowie po prostu przecinali je na pół i wrzucali do balii. W końcu wstał kapral podchorąży Kazimierz Łukasik ps. „Samopał”. Powiedział strażnikowi, że musi wyjść do latryny. Spiskowcy byli już uprzedzeni, że jeśli zaplanowana tam narada delegatów grup ustali, że trzeba zaczynać, „Samopał” w drodze powrotnej do kartoflarni zdejmie czapkę.
Obserwator wpatrywał się intensywnie w okno. Wszyscy zerkali na niego kątem oka. W pewnym momencie dwukrotnie lekko skinął głową. To był sygnał do rozpoczęcia akcji.
* * *
Kapral podchorąży Zdzisław Jarosz „Czarny” odkłada nóż i zaczyna zwijać z gazety skręta. Do kartoflarni wchodzi „Samopał”, za nim wartownik. „Czarny” powoli wstaje i podchodzi do pieca, udając, że chce przypalić skręta od rozgrzanej blachy. Nie udaje się, podchodzi więc do wartownika i prosi o ogień. Gdy
ten ma dłonie zajęte grzebaniem po kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu zapałek, „Czarny” błyskawicznym ruchem uderza go w szczękę, a następnie łapie obiema rękami za wiszącą na piersi wartownika pepeszę. W tym czasie kilku akowców z kartoflarni wypada na zewnątrz z kapralem podchorążym Jerzym Michalakiem „Świdą” na czele. Michalak atakuje od tyłu pilnującego wejścia do kartoflarni strażnika, odbiera mu pepeszę, kieruje jej lufę w stronę wartowni budynku dla internowanych i przeciąga długą serią po jej oknach. To sygnał dla wszystkich grup, zarówno tych na zewnątrz, jak i wewnątrz budynków, by zaczynały akcję.
Tymczasem w kartoflarni rozgrywają się dramatyczne sceny. Krzyk wartownika alarmuje sierżanta – szefa kuchni, który chwyta siekierę i rusza w stronę wciąż szamoczącego się ze strażnikiem „Czarnego”. Czerwonoarmista podnosi rękę do ciosu, gdy nagle zostaje pchnięty nożem. To kapral Eugeniusz Radoń „Finkarz”, partyzant z wołyńskiej dywizji AK, ratuje życie koledze. Ranny cofa się, w tym czasie „Czarny” zabiera broń wartownikowi i wybiega na zewnątrz. Kapral Zdzisław Kieliszek zabiera rozbrojonemu żołnierzowi ładownicę z trzema magazynkami do pepeszy i rusza za resztą grupy.
Gdy wybiegają na plac, trwa już regularna strzelanina. Z ostrzelanej przez „Świdę” wartowni bije karabin maszynowy, z wież erkaemy i pepesze. Jednak wśród będących na placu czerwonoarmistów panuje chaos i przerażenie. Dziewiętnastoletni porucznik Jerzy Ślaski ps. „Nieczuja” bierze jeden z magazynków od zdobycznej pepeszy i mierzy z niego do biegnącego opodal żołnierza, krzycząc:
– Ruki wwierch! Rzuć karabin!
Ten, przekonany, że więzień celuje do niego z automatu, natychmiast wykonuje polecenie i ucieka. Trzecia sztuka broni jest już w rękach buntowników z kartoflarni.
Inne grupy też nie czekają na rozwój wydarzeń. Tą wysłaną do kopania i rozwożenia piachu dowodzi porucznik „Wierny”. Akowcy mają łopaty, które w ich rękach stanowią groźną broń. Porucznik wali w głowę strażnika i odbiera mu pepeszę, po chwili to samo z drugim czerwonoarmistą robi kapral podchorąży Antoni Jabłoński „Jasieńczyk”.
W grupie rąbiącej drewno po usłyszeniu pierwszych strzałów do akcji ruszył kapral podchorąży Janusz Patocki „Zawisza”. Wartownik stał osłupiały, nie wiedząc, co się dzieje. W stronę drewutni biegła grupa więźniów – „Zawisza” rozpoznał w nich kolegów z kartoflarni i natychmiast rzucił się na plecy czerwonoarmisty, który już składał się do strzału. Po chwili szósta sztuka broni była w rękach buntowników. Siódmą zdobył sierżant Marian Gering ps. „Sławny” z grupy sprzątającej łaźnię. Tam akcja zaczęła się natychmiast po ostrzelaniu wartowni przez „Świdę”. Kapral podchorąży Jan Kobylański ps. „Dziubak” wracał właśnie w eskorcie wartownika z wiadrem w ręku. Nie namyślając się, wcisnął je na głowę czerwonoarmisty, a przygotowanym wcześniej zaostrzonym gwoździem zaczął przecinać pas jego pepeszy.
Broń chwycił nadbiegający z drewutni „Sławny”.
Pierwsze zdobyczne automaty wystarczyły do sterroryzowania kolejnych żołnierzy Armii Czerwonej będących na placu. Po chwili broń była już w rękach sierżanta podchorążego Feliksa Tymoszuka „Longinusa” oraz kaprali podchorążych Zygmunta Brzozowskiego „Dęba”, Kazimierza Henchena „Tygrysa” i Zbigniewa Manysia „Koli”. Razem z „Jasieńczykiem” w piątkę walą seriami po oknach koszar, w których śpią wartownicy z nocnej zmiany i razem z drzwiami wpadają do budynku. Kilka serii w sufit budzi czerwonoarmistów. Stłoczeni na trzypiętrowych pryczach, boso i w samej bieliźnie, nie mają szans na stawienie oporu. Kilku z nich ucieka, ale w samych gaciach, bez butów i broni nie stanowią zagrożenia. Pozostałym akowcy każą wejść pod łóżka lub leżeć nieruchomo, a sami.
 zaczynają wyrzucać na zewnątrz znajdującą się na stojakach broń i magazynki z amunicją. Nadbiegający z różnych stron koledzy przechwytują je natychmiast.
To krytyczny moment buntu. Część ludzi dzieli jeszcze broń między siebie, część ostrzeliwuje wartownię, by ułatwić ucieczkę znajdującym się w budynku oficerom, część biegnie już w stronę bramy prowadzona przez „Sławnego”. Wkradający się w szeregi buntowników chaos widzi major Kałasznikow. Bierze ręczny karabin maszynowy i – stojąc na środku placu – bije z niego w stronę więźniów. Ranny w obie nogi pada plutonowy Kaczkowski. Kałasznikow dobija go kolbą erkaemu. Kule dosięgają jeszcze jednego więźnia, ale kolegom udaje się ewakuować go z pola ostrzału.
Moment zamieszania nie trwa na szczęście długo. Akcja akowców rozgrywa się w błyskawicznym tempie. Kiedy tylko zdobyczna broń zostaje podzielona, a ze strony „internatu” nie następuje żadna akcja, kilkudziesięciu akowców rusza w stronę głównej bramy.
– Bracia, nie strzelać, otwórzcie! – krzyczą w stronę stojących przy niej wartowników.
Ci, widząc tłum biegnących w ich stronę uzbrojonych więźniów, stoją jak zamarli. Ta chwila wystarczy, by ich dopaść i rozbroić. Po chwili brama zostaje otwarta. Wolność!
Akowcy wypadają na drogę, którą maszeruje jakaś kompania rekrutów z Kozłówki. Przerażeni młodzi żołnierze rozpierzchają się na wszystkie strony. W rowie za drogą leży kilka kobiet. Przywiozły właśnie paczki dla więźniów i chciały wejść do obozu, kiedy zaczęła się strzelanina. Na rozmowy nie ma jednak czasu – trzeba jak najszybciej wyjść poza pole ostrzału. Pociski świszczą nad głowami, strzelają nie tylko strażnicy z wieżyczek, ale także dwa karabiny maszynowe, które Kałasznikow kazał zainstalować na dachu i piętrze jednego z budynków. Na horyzoncie widać oddaloną o ponad trzy kilometry czarną smugę Lasów Kozłowieckich. Rozpoczyna się morderczy bieg.
Akowcy ruszają przez grząskie pole, którego pierwszy odcinek prowadzi lekko pod górę. Błotnista maź uniemożliwia jednak bieg, kilku traci w niej buty. Po każdej serii padają na rozmokłą ziemię, jednak mimo to dwóch dosięgają kule. Ranni w nogi upadają, mocno krwawią, ale napędzani adrenaliną podnoszą się i gonią towarzyszy. Trzeci, raniony jeszcze w obozie przez Kałasznikowa, jest w gorszym stanie – koledzy muszą nieść go na rozłożonym płaszczu. W końcu, nie bacząc na świszczące nad głowami kule, akowcy schodzą z pola i biegną gęsiego dwiema wąskimi, trawiastymi miedzami. Są na nich o wiele łatwiejszym celem dla strażników, ale ci na szczęście strzelają niecelnie.
Nagle sypią się kule z boku. Polną drogą wzdłuż pola, 400 metrów od uciekających, jedzie terenowy willys. Strzela z niego z erkaemu jakiś czerwonoarmista. „Longinus” ucisza go krótką serią. W końcu akowcy resztkami sił dopadają lasu. Tu, pod osłoną drzew i poza zasięgiem kul z obozowych wieżyczek, jak zabici walą się na mokrą ziemię.
* * *
Było ich czterdziestu ośmiu z sześćdziesięciu, którzy mieli rozpocząć bunt. Jeden zginął zabity przez Kałasznikowa w obozie, widzieli to wszyscy. Ale co się stało z pozostałymi jedenastoma? I dlaczego oficerom nie udało się rozbroić wartowników i uciec razem z nimi? Najprawdopodobniej strażnicy obozu zdążyli wyłapać część buntowników i zapobiec ucieczce pozostałych – domyślają się uciekinierzy. Tak też było w rzeczywistości. Jedenastu akowców zostało zatrzymanych przez straże. Kilku z nich zostało na polecenie Kałasznikowa zakutych w kajdanki i zamkniętych w areszcie. Innych czerwonoarmiści postawili pod ścianą i trzymali pod lufami karabinów. Z kolei zamkniętym w „internacie” oficerom nie udało się rozbić ścianki do wartowni, a próbę ucieczki inną drogą
uniemożliwił im obozowy lekarz, stary enkawudzista, który stanął w drzwiach z bronią gotową do strzału. Tego jednak uciekinierzy wiedzieć nie mogli. Teraz ich zadaniem było opatrzyć rannych, wybrać dowódcę, podzielić się na drużyny, policzyć i rozdzielić broń oraz amunicję, a także określić cel i kierunek dalszego marszu. Nie byli już bowiem więźniami. Byli znów wojskiem.
Kiedy kapral „Samopał”, mający największe doświadczenie medyczne, opatrywał rannych, kilku innych uciekinierów liczyło broń i amunicję. Zdobyty na czerwonoarmistach ze Skrobowa łup był imponujący: dwanaście pepesz, siedemnaście karabinów, dwie dziesięciostrzałowe karabiny powtarzalne, dwa erkaemy systemu Diegtiariowa. W sumie trzydzieści trzy sztuki broni na czterdziestu pięciu zdolnych do walki ludzi. Gorzej było z amunicją: o ile do pepesz było dwadzieścia pięć częściowo wystrzelanych magazynków podłużnych i dziewięć pełnych magazynków dyskowych po siedemdziesiąt jeden sztuk nabojów w każdym, to brakowało amunicji do karabinów. Część magazynków do erkaemów została więc rozładowana, a naboje podzielono między ludzi uzbrojonych w broń długą. W sumie mieli ponad tysiąc sztuk amunicji – wystarczająco dużo, by stawić opór obławie. Ta jednak nie nadchodziła. Dlaczego? Poza jednym willysem, który ruszył za nimi w pościg i został zatrzymany przez „Longinusa”, nikt więcej z obozu nie nadciągał.
– Chyba Kałasznikow myśli, że to dopiero początek jakiejś większej akcji i dlatego kazał swoim ludziom zostać w Skrobowie. Może boi się, że teraz jakiś partyzancki oddział zaatakuje obóz z zewnątrz – zasugerował jeden ze zbiegów.
Tak też w istocie było. Jednak akowcy mieli pewność, że już niedługo wielka obława za nimi wyruszy i to z różnych stron. Czasu na długi odpoczynek nie było. Po złapaniu oddechu i opatrzeniu rannych trzeba było natychmiast ruszać, by jak najdalej odejść od obozu. (…)
Ciąg dalszy:
Z wyborem dowódcy nie było problemu. Jednogłośnie został nim wybrany „Wierny”. Ten z kolei podzielił oddział na dwie drużyny – pierwszą miał dowodzić „Świda”, drugą „Jasieńczyk”, który miał do przekazania kolegom ważną informację. Niedawno dostał gryps od swojej dziewczyny, w którym informowała go, że dawny dowódca „Jasieńczyka”, kapitan „Orlik”, nie został ujęty przez UB i razem z oddziałem po przejściu do głębokiej konspiracji trwa w kryjówkach i melinach na północ od płynącego w okolicy Wieprza. Ludziom pochodzącym z Lubelszczyzny nie trzeba było tłumaczyć, kim jest „Orlik”. Dwudziestoośmioletni Marian Bernaciak był w tych stronach legendą. Zmobilizowany w 1939 roku skromny urzędnik pocztowy walczył w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie dostał się do sowieckiej niewoli. Zbiegł jednak z transportu do obozu, unikając w ten sposób losu ofiar Katynia. Przedarł się w rodzinne strony. Prowadził księgarnię w Rykach i niewielką drukarnię w Dęblinie, od samego początku angażując się w działalność konspiracji ZWZ-AK. Miał wtedy pseudonim „Dymek”. Został szefem Kedywu na rejon obydwu miast, prowadził szkołę podoficerską, a gdy gestapo zaczęło deptać mu po piętach, jesienią 1943 roku ulotnił się i założył oddział partyzancki, który w czasie akcji „Burza” przeprowadził dwadzieście akcji bojowych przeciwko Niemcom. Wtedy właśnie w oddziale
„Orlika” walczył „Jasieńczyk”. Uratowali ważny militarnie Dęblin i pobliskie składy amunicji w Stawach przed wysadzeniem w powietrze przez wycofujących się Niemców, a ludność przed wywózką.
Kulminacyjnym momentem było samodzielne zajęcie przez oddział Bernaciaka Ryk, z okolic których pochodził. Zdarzyło się to 26 lipca 1944 roku. Kiedy kilka dni później wybuchło Powstanie Warszawskie, „Orlik” i jego żołnierze podjęli decyzję o ruszeniu na pomoc walczącej stolicy. Ich marsz zatrzymały jednak w okolicach Garwolina wojska NKWD i Armii Czerwonej, które szczelnym pierścieniem otaczały już okolice Warszawy, by uniemożliwić podobne akcje. Aby uniknąć aresztowania przez Sowietów, „Orlik” rozwiązał oddział i zaszył się głęboko w rodzinnych okolicach na północ od Wieprza. Tam, wśród zaufanych i pewnych ludzi, trwał już ponad pół roku.
„Jasieńczyk” wziął na siebie zadanie doprowadzenia oddziału do „Orlika”, jednak okolice Lubartowa znał słabo. Lepiej orientował się w nich pochodzący z Kozłówki kapral podchorąży Stanisław Mączka „Nałęcz”. We dwóch mieli więc odegrać rolę przewodników. Plan był taki, by przedostać się za Wieprz, w rejon działania „Orlika”. Była to odległość około czterdziestu pięciu kilometrów w linii prostej, jednak porucznik „Wierny” zdecydował, że nie skierują się od razu w tamtą stronę. Najpierw należało, dla zmylenia pościgu, zasymulować marsz na południe, w stronę Lublina, a dopiero później wykonać ostry zwrot na północny zachód, w stronę Wieprza. Teraz trzeba było jednak poderwać z ziemi półprzytomnych ze zmęczenia ludzi.
* * *
– Oddział baczność! Szykować się do wymarszu! – ostry, sta-nowczy ton porucznika „Wiernego” postawił wszystkich na nogi.
To już nie był kolega z obozu, ale zdecydowany na wykonanie każdego zadania żołnierz. Od razu zobaczyli w nim urodzonego dowódcę. Nawet najbardziej zmęczonych i rannych jego głos natychmiast mobilizował do działania.
Ruszyli. Przodem poszli „Jasieńczyk”, „Nałęcz” i pochodzący z okolic Ryk Ryszard Piskorski „Zośka”. Grupę ubezpieczali będący w najlepszej kondycji i najlepiej uzbrojeni żołnierze. Część oddziału przedstawiała jednak obraz nędzy i rozpaczy. Ubłoceni niemiłosiernie, kilku w jednym tylko bucie, wielu bez czapek i płaszczy, nie mieli w tym stanie szans dojść do wyznaczonego celu. Trzeba było po drodze zdobyć jakieś ubrania, obuwie, opatrunki, a przede wszystkim żywność. I zrobić to, zanim obława na dobre się rozpocznie.
– Panie poruczniku, ktoś jedzie.
Na znak „Wiernego” oddział rozproszył się wokół leśnej drogi. Jechała nią zaprzęgnięta w konia furmanka, którą prowadził około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Zwiadowcy zatrzymali wóz. Chłop, widząc uzbrojonych ludzi, od razu zorientował się, z kim ma do czynienia. O wydarzeniach w Skrobowie było już w okolicy głośno, chociaż miejscowi uważali, że obóz rozbili partyzanci „Orlika”.
– Nie bójcie się, ja też jestem w AK – powiedział woźnica. – Uważajcie, bo obława już weszła w las. Czego potrzebujecie?
„Wierny” poprosił o gotowane kartofle, kilka bochenków chleba i trzy pary butów. Zasugerował też, że idą w stronę Lublina. Gospodarz budził zaufanie, trzeba było jednak zachować ostrożność. Postanowili, że spotkają się za kilka godzin przy leśnej polanie. Gospodarz oprócz zamówionej żywności i butów miał też przywieźć ze sobą przewodnika, syna, który – jak zapewniał – też był akowcem.
Nie było jednak pewności, że nie ściągnie za sobą pościgu. „Wierny” nakazał więc żołnierzom zajęcie stanowisk bojowych niedaleko umówionej polany. Obawy okazały się jednak bezpodstawne. Chłop wrócił z synem i przywiózł nie tylko zamówione ziemniaki, chleb i buty, ale też garnek gotowanej kaszy gryczanej i duży kawał słoniny. Wygłodniali żołnierze nareszcie mogli się posilić. Kiedy jedli, gospodarz przekazał „Wiernemu” najnowsze informacje:
– Wojsko nasze i ruskie obstawiło las – mówił. – Milicjantów pełno wszędzie. Mówią, że jesteście bez broni i jutro was złapią.
„Wierny” postanowił wtajemniczyć go w prawdziwy cel marszu oddziału.
– Nie idziemy na Lublin. Chcemy przedostać się na drugą stronę Wieprza. Jak tam dojść? – spytał.
– Niedaleko płynie rzeka Minina, która uchodzi do Wieprza. Najłatwiej będzie wam iść wzdłuż niej. Żeby do niej dojść, musicie przejść przez naszą wieś, Nowodwór – odezwał się syn-przewodnik.
– Jest bezpiecznie? – spytał „Wierny”.
– Poprowadzę was tak, że nikt nie zauważy – zapewnił młody akowiec.
Ryzyko, że obława wejdzie nocą do lasu, było niewielkie. NKWD, wojsko i milicja otoczyły wprawdzie kordonem Lasy Kozłowieckie, jednak prawdziwego pościgu należało spodziewać się dopiero o świcie. Dowódca postanowił więc, że po dotarciu do domu gospodarza odetchną w nim tylko chwilę, a przez resztę nocy będą maszerować na północ, by do wschodu słońca jak najbardziej oddalić się od Skrobowa. Gospodarz odjechał, jego syn ruszył razem ze zwiadowcami na czele grupy w stronę Nowodworu.
Doszli około dziesiątej wieczorem. Gospodarstwo akowców znajdowało się szczęśliwie na skraju wsi. Nareszcie można było usiąść w cieple, podsuszyć mokre ubrania i buty. Jednak dłuższe pozostanie w tym miejscu nie było bezpieczne. Kiedy uciekinierzy odpoczywali, wystawione warty zaalarmowały „Wiernego”, że drogą przeszedł patrol MO. Milicjanci niczego nie zauważyli, jednak był to wyraźny sygnał, że trzeba się zbierać. Po północy oddział ruszył dalej prowadzony przez młodego akowca. Idąc drogą przez pola, omijając zagrody, znów doszli do lasu. Stan niesionego na płaszczu ciężko rannego kolegi pogarszał się jednak coraz bardziej. Było pewne, że nie przetrzyma forsownego marszu, a w razie napotkania obławy jego los będzie przesądzony. Dowódca poprosił więc przewodnika o jakieś bezpieczne lokum dla rannego. Znalazło się ono w położonej na skraju lasu kolonii Annobór, gdzie mieszkał znajomy młodego akowca.
Pozostałych czterdziestu siedmiu zbiegów ruszyło dalej. Przed świtem, ledwo żywi, doszli do samotnej zagrody otoczonej młodym lasem. Gospodarze przyjęli ich serdecznie, postawili na stole sagan kartofli ze słoniną, zmienili opatrunki rannym. Przewodnik pożegnał się, życząc szczęścia. Porucznik „Wierny” wystawił warty z będących w najlepszej kondycji żołnierzy, pozostali rozłożyli się w chacie i stodole, by przespać choćby dwie godziny. Po wschodzie słońca znów mieli wyruszyć w drogę. Następny dzień, Wielka Środa, miał zdecydować o ich życiu lub śmierci.
* * *
Budzi ich wystrzał z karabinu. To wartownik zaalarmował oddział, widząc nadjeżdżającego rowerem milicjanta. Niepotrzebnie spanikował – można było funkcjonariusza rozbroić i zostawić gdzieś w lesie, ale nerwy wyczerpanych uciekinierów były już napięte do ostatnich granic. Oddział błyskawicznie zbiera się i rusza lasem w stronę rzeczki, prowadzony przez „Jasieńczyka” i „Nałęcza”. Po trzech
godzinach marszu wzdłuż Mininy docierają na skraj starego, wysokiego boru. Dalej są już tylko młode zagajniki i olszyna.
Wiedzą już, że są ścigani przez wielką obławę. Od wschodu słychać warkot silników samochodów i motocykli, szczekanie psów i pojedyncze wystrzały. Pościg jest tuż-tuż, lada chwila obława wejdzie w las. W pewnym momencie zwiadowcy dostrzegają, że od strony położonej za lasem wsi biegnie dwóch mężczyzn. Zatrzymują jednego z nich. Chłop, sam najprawdopodobniej też mający na pieńku z komunistami, ostrzega ich przed dużym oddziałem, który właśnie zajął wieś.
– Są Sowieci i Polacy, jest szwadron ruskiej kawalerii – mówi zdyszany. – Wiedzą już, że idziecie w stronę Wieprza. Mosty na Wieprzu są zablokowane, łodzi pilnują milicjanci. Zepchną was tam i wybiorą jak ryby z sieci.
Gdy to mówi, nad las nadlatuje sowiecki samolot zwiadowczy. Kilku uciekinierów wpada w panikę.
– Taką grupą nie uciekniemy – woła jeden z nich. – Trzeba scho-wać broń, zdobyć jakieś czyste ubrania i małymi grupkami wyrwać się stąd w stronę Lublina. To tylko trzydzieści kilometrów.
W oddziale zaczyna się kłótnia. Kilku popiera tę propozycję, większość protestuje.
– Pójdziecie na wprost obławy – ostrzega jakiś głos.
– Ale pojedynczo mamy szansę się przedrzeć – słyszy odpo-wiedź.
– Cisza! – krzyczy nagle „Wierny”.
Wszyscy milkną.
– Kto chce, niech odchodzi. Ale natychmiast, bo za chwilę będzie za późno – mówi dowódca.
Z oddziału występuje dziewięciu mężczyzn. Zostawiają broń kolegom i – życząc powodzenia – ruszają w przeciwnym kierunku. Pozostałych trzydziestu ośmiu, w tym dwóch rannych, jest zdecydowanych iść dalej z „Wiernym” – do „Orlika”.
Po kilku kilometrach marszu na północny zachód Minina gubi jednak koryto. Rzeka wylała po wiosennych roztopach i razem ze znajdującymi się w tej okolicy stawami tworzy teraz wielkie rozlewisko. Grunt jest coraz bardziej rozmokły: uciekinierzy najpierw zapadają się w wodzie po kostki, potem po kolana, wkrótce jednak woda sięga im już do pasa. Jedyną drogę stanowią niewielkie kępy trawy i chaszczy; przeskakując z jednych na drugie, akowcy powoli idą do przodu. Jednak i te niewielkie wysepki szybko znikają. Przed mężczyznami rozpościera się wielka, gładka tafla wody. Z tyłu coraz bliżej słychać jazgot tropiących ich psów. Czy to już koniec?
– Zająć stanowiska – rozkazuje „Wierny”. – Będziemy walczyć.
– Poruczniku – prosi „Jasieńczyk – spróbuję jeszcze przejść.
Może nie jest głęboko.
Dowódca się zgadza. Dwóch przewodników wchodzi w rozlewisko. Woda sięga im najpierw do pasa, potem do piersi, w końcu aż po szyję. Niższy od „Jasieńczyka” „Nałęcz” musi wysoko zadzierać nos, bo wodę ma już po usta. Wydaje się, że dalej przejść się już nie da, gdy nagle „Jasieńczyk” woła, że złapał twardy grunt. Reszta oddziału z zapartym tchem patrzy, jak idzie dalej, powoli, ale wyraźnie wyłaniając się z wody.
– Idziemy – decyduje „Wierny”.
Akowcy po kolei, trzymając broń wysoko nad głowami, wchodzą w bajoro. Na ostatniej kępie zostaje jako ubezpieczenie jeden z żołnierzy z gotowym do strzału erkaemem. Ma przejść ostatni.
Zanurzonym po piersi mężczyznom wydaje się, że rozlewisko nie ma końca. Zimna woda wysysa siły, niektórzy są na granicy omdlenia. Jednak odgłosy obławy mówią im, że wycofać się już nie można. Z największym wysiłkiem pokonują kilkaset metrów przez bajoro, zanim wreszcie pojawia się niewielkie wzniesienie. Wychodzą z wody i jak zabici padają na mokrą trawę. Kilku, mimo całkowicie przemoczonych ubrań, natychmiast zasypia. Nie budzą ich nawet odgłosy gwałtownej strzelaniny, która nagle wybucha za rozlewiskiem. Słychać eksplozje granatów, nad lasem zapalają się świetlne rakiety. Czyżby obława dopadła uciekinierów, którzy odłączyli się od oddziału? Najprawdopodobniej tak właśnie było. Czterech z nich zaginęło bez śladu, być może zginęli właśnie wtedy. Trzech sowieci dopadli i zamordowali później. Z całej dziewiątki uratuje się i przeżyje tylko dwóch.
Nie było jednak czasu myśleć o losach kolegów. Po drugiej stronie rozlewiska słychać było już parskanie koni, rozmowy po rosyjsku, szczekanie psów. Kawaleria! Jeśli nawet piechota nie przejdzie przez wodę, to konie i psy dadzą radę. „Wierny” chce już stawiać na nogi nieprzytomnych ze zmęczenia ludzi, kiedy nagle odgłosy obławy zaczynają się oddalać. Odpuścili! Jest już wieczór, wkrótce zacznie zachodzić słońce i czerwonoarmiści w zapadającym zmierzchu najwyraźniej nie chcą pakować się w rozlewisko.
– I tak nie uciekną – zza wody słychać, jak przekonuje jeden z nich.
Na ten dzień ludzie z obławy mają już dość. Wielka Środa okazała się szczęśliwa dla zbiegów.
Większość oddziału leży wyczerpana na mokrej trawie. Do logicznego myślenia zdolnych jest tylko kilku ludzi. „Wierny” zbiera ich na naradę. „Jasieńczyk” i „Nałęcz” przekonują, że trzeba znów znaleźć koryto Mininy i iść wzdłuż niego do Wieprza, kierunek jest dobry. Ale jeśli będzie jakieś kolejne rozlewisko, będzie trzeba je obejść skrajem, ludzie nie dadzą już rady przejść takiego bajora drugi raz. „Wierny” zgadza się, ale ostrzega, że jeśli oddział natknie się na obławę, odwrotu nie będzie. Akowcy będą walczyć do ostatniego naboju.
Jest już ciemno, gdy dowódca znów musi postawić na nogi żołnierzy. Niektórzy błagają, by pozwolono im pospać choćby kilka minut. „Wierny” jest jednak nieugięty. Nakazuje wymarsz i grupa znów rusza przez podmokły teren w mroku rozświetlanym przyćmioną przez chmury pełnią księżyca. Przez kilka kilometrów brną w grząskim gruncie, aż w końcu pojawia się las, a w nim jakaś droga. Idą nią, kiedy nagle zaczyna się ujadanie psów. Nie szczekają jednak tak, jak te z obławy. To muszą być zwykłe, gospodarskie kundle. Po kilkuset metrach przez mrok zaczyna przebijać jakieś blade, żółtawe światło. Na leśnej polanie stoi samotny dom, w którego oknie pali się naftowa lampa.
* * *
Gospodarzami okazało się młode małżeństwo, niedługo po ślubie, które tu, w oddalonej od wsi kolonii w środku lasu, zaczynało samodzielne życie. Dom był już wysprzątany na święta, pachniało świeżo upieczonym chlebem. Dla zmordowanych zbiegów był to najpiękniejszy zapach na świecie. Gospodyni wyjęła jeszcze gorące bochenki z pieca i rozdała żołnierzom, a sama zajęła się zmienianiem opatrunków rannym. W tym czasie „Wierny” i „Jasieńczyk” rozmawiali z jej mężem, który, jak większość ludzi w tych stronach, miał bardzo dobre kontakty i rozeznanie w sytuacji.
– Do Wieprza macie stąd piętnaście kilometrów – mówił go-spodarz. – Dojdziecie tam wzdłuż Mininy, która wpada do Wieprza między Łysobykami i Składowem. Ale Łysobyki omijajcie, bo pełno tam resortu i wojska. Do Składowa wszyscy nie dojdziecie, bo Wieprz ogromnie wylał i teraz to wyspa. Bezpieczna, bo łodzie „Orlik” kazał pochować, żeby nikt obcy się tam nie plątał.
Na wzmiankę o „Orliku” zareagował „Jasieńczyk”:
– Byłem u niego w oddziale – powiedział.
Gospodarz wyraźnie się ożywił.
– Jakie nosisz nazwisko? – spytał.
– Jabłoński.
Potem spytał o imię ojca.
– Znam go! – ucieszył się.
Rozmowa nabrała tempa.
– Powinniście teraz przejść do człowieka, który ukryje was i zorganizuje przeprawę na drugi brzeg Wieprza. Mieszka siedem kilometrów stąd, ryzyka nie ma, bo obława przez te okolice już przeszła. To pewny człowiek. On jest z waszego stada – radził gospodarz. – Pokażę wam drogę.
Była jeszcze noc, gdy trzydziestu ośmiu zbiegów znów ruszyło w marsz. W Wielki Czwartek o świcie doszli do wskazanej zagrody. Jej gospodarz miał nie tylko dobre kontakty, ale był też zamożnym chłopem. W domu pełno było przygotowanych na Wielkanoc potraw. Żołnierze po raz pierwszy od dwóch dni mogli wreszcie najeść się do syta. Część z nich od razu poszła spać do stodoły. Ale nie wszyscy mogli długo odpoczywać. Gospodarz radził, by niewielka grupa jeszcze tego samego dnia wieczorem przedostała się do odległego o siedem kilometrów Składowa, do człowieka, który ma bezpośredni kontakt w „Orlikiem”.
– Ale jak tam przejdą? Przecież mówili nam, że Składów oblany wodą ze wszystkich stron, a łodzi nie ma – dopytywał „Wierny”.
– Są miejsca, gdzie woda jest tylko do pasa. A drogę wskażę – zapewnił gospodarz.
Do grupy kontaktowej, którą miał dowodzić „Jasieńczyk”, „Wierny” przydzielił jeszcze trzech najlepiej orientujących się w tych okolicach akowców – „Nałęcza”, „Zośkę” i „Dziubaka”. Wyszli przed zachodem słońca – reszta oddziału miała czekać na ich powrót ukryta w strzeżonej przez warty posiadłości gospodarza. Droga okazała się trudniejsza, niż ktokolwiek przypuszczał. Wody w Wieprzu wciąż przybywało – to była prawdziwa wiosenna powódź – i tam, gdzie miała sięgać do pasa, sięgała miejscami aż po szyję. To były całe kilometry przedzierania się przez zimną, miejscami wartką rzekę, która wysysała siły z każdym kolejnym krokiem. W pewnym momencie „Dziubak” pozostał na jakiejś wystającej z wody kępie i – półprzytomny – powiedział kolegom, że dalej już nie idzie. Ci niemal siłą skłonili go do dalszego marszu. W końcu doszli do samotnego, oblanego ze wszystkich stron wodą gospodarstwa, zmordowani bardziej niż w czasie ucieczki przed obławą przez rozlewisko.
Gospodarz wyszedł naprzeciw nim uzbrojony w karabin. „Jasieńczyk” powiedział mu, kto ich przysyła. Mężczyzna odłożył broń i zaprosił do chaty. Tak, słyszał o ucieczce ze Skrobowa, ma kontakt z „Orlikiem”, przywiezie tu człowieka od niego. Bez zbędnych słów położył na stole coś do jedzenia, wskazał zbiegom miejsce do spania, a sam poszedł wyciągać dobrze ukrytą łódź.
* * *
– Jestem „Tek”, przybywam od „Orlika” – powitał ich o świ-cie w Wielki Piątek przywieziony łodzią przez gospodarza mężczyzna.
– Czego
Czego potrzebujecie? – zapytał.
– Musimy mieć łodzie do przewiezienia całej grupy, miejsca do jej zakwaterowania, amunicję do pepesz i karabinów, płaszcze, onuce, bieliznę, słoninę… – wyjaśniał „Jasieńczyk”.
Lista była długa, ale „Tek” – Tadeusz Osiński, jeden z najstarszych stażem partyzantów „Orlika” – tylko skinął głową. Dobrze wiedział, że dla jego dowódcy umundurowanie i wyposażenie kolejnego plutonu wojska to żaden problem. Tym bardziej, że większość z nich miała już własną, zdobytą na czerwonoarmistach broń.
– Załatwimy to. Poczekacie tu na resztę oddziału, a my powiadomimy ich i zorganizujemy przeprawę. Ubrania, amunicja i reszta będą czekały na was w Blizocinie, wsi naprzeciwko Składowa, po północnej stronie Wieprza – zdecydował „Tek” i odpłynął.
Wieczorem tego samego dnia do zagrody, w której kwaterował „Wierny” z resztą oddziału, przyszedł posłaniec z informacją, że łodzie przypłynęły i czekają. Po zmroku trzydziestu czterech ludzi wyruszyło w stronę Składowa. Przy łodziach czekał już na nich „Tek” i komendant placówki AK w Blizocinie „Lutnia”. Małymi grupami płynęli w księżycową noc na samotną wyspę z gospodarstwem, gdzie czekał „Jasieńczyk” z trzyosobowym patrolem. Stamtąd następnej nocy mieli zostać wszyscy przeprawieni do Blizocina.
Było już po północy, zaczynała się Wielka Sobota, kiedy oddział zebrał się w komplecie na wieprzańskiej wyspie. Było chłodno, bezwietrznie i spokojnie, wydawało się, że nic tu już zbiegom nie grozi. Jednak „Wierny”, urodzony żołnierz, kazał wystawić warty. Intuicja go nie zawiodła. Rano, kiedy większość oddziału jeszcze spała, przybiegł do niego wartownik z informacją, że w stronę gospodarstwa płynie jakiś żołnierz na koniu. Kim był? Czy zwiadowcą z obławy, która wciąż trwała? Jeśli tak, to czy za nim nadciągną jakieś większe siły? „Wierny” wraz z dwoma podchorążymi z odbezpieczoną bronią wyszedł na brzeg. Cała trójka była już ubrana w mundury ze stopniami na pagonach, na głowach mieli czapki z orzełkami. Półtorej doby, które spędzili u gospodarza „ze swojego stada”, nie było tylko odpoczynkiem. Kiedy żołnierze wrócili do sił, „Wierny” kazał im doprowadzić do porządku swoje mundury, ponaszywać regulaminowe stopnie, tym bardziej, że zbliżały się święta. Teraz już naprawdę wyglądali jak wojsko i jako wojsko mieli zamiar przyjąć tajemniczego kawalerzystę.
Ociekający wodą żołnierz zsiadł z konia i widząc przed sobą podoficera, stanął na baczność.
– Szeregowy Lach melduje, że ma do przekazania ważny mel-dunek – zaczął.
„Wierny” skinął głową i kazał mu iść za sobą do chaty. Tam odebrano żołnierzowi broń i kazano zdjąć ociekający wodą mundur. Dopiero wtedy goniec zorientował się, z kim ma do czynienia. „Wierny” zapewnił go jednak, że nic mu nie grozi, jeśli powie wszystko, co wie o obławie.
– Wysłali mnie do innego oddziału z meldunkiem – zaczął Lach z kresowym akcentem.
Akowcy z Wołynia natychmiast zorientowali się, że to ich krajan. Był Polakiem, jego losy były bardzo podobne do ich własnych.
Przetrwał banderowskie rzezie w jednej z baz polskiej samoobrony, ale kiedy na Wołyń weszła Armia Czerwona, wcielono go do sowieckiego wojska. Brał udział w obławie, był gońcem, który miał przekazywać informacje między oddziałami. Kiedy dotarł do Wieprza, zgubił się. Rozpytywał okolicznych gospodarzy, czy nie widzieli jakiegoś wojska, a kiedy w końcu jakiś gaduła powiedział mu o płynącym do Składowa oddziale, bez namysłu skierował konia w rozlewisko i postanowił gonić opisany oddział wpław, nie wiedząc, że płynie prosto do kryjówki poszukiwanych zbiegów ze
Skrobowa. Kiedy jednak zobaczył, że ma do czynienia z polskimi żołnierzami, a kilku z nich to jego krajanie z Wołynia, nie namyślał się ani chwili.
– Zostaję z wami – oświadczył.
– Dobrze – zgodził się „Wierny”.
– Będziesz miał odtąd pseudonim „Pościgowiec”.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nie zaczęły się jeszcze święta, a oddział już powiększył się o jednego człowieka. Potraktowano to jako dobry znak.
„Pościgowiec” był cennym nabytkiem, bo oprócz precyzyjnych informacji o obławie przywiózł też ze sobą karabin i cały worek amunicji. Z jego słów wynikało, że ścigające zbiegów oddziały mają słabą orientację w terenie, a ich dowódcy są przekonani, że większość uciekinierów już zabito. Brało się to stąd, że kilku ludzi, którzy odłączyli się od oddziału w Wielką Środę, rzeczywiście złapano i rozstrzelano na miejscu. Zapewne przekazywane między oddziałami informacje nie były zbyt precyzyjne i wielu żołnierzy było przekonanych, że obława zakończyła się sukcesem i ukryć mogli się jeszcze tylko pojedynczy akowcy.
O zmierzchu znów przypłynęły łodzie. Przez całą Wielką Noc trwała przeprawa oddziału do Blizocina. Tam zbiegowie ze Skrobowa zostali przyjęci jak bohaterowie. Każdy gospodarz chciał gościć przynajmniej jednego z nich. Na akowców czekały łóżka z czystą pościelą, honorowe miejsca przy stołach i najlepsze kąski na talerzach. Młodzież z zapartym tchem słuchała opowieści o buncie w Skrobowie i brawurowej ucieczce, starsi patrzyli z szacunkiem i podziwem. Święta wielkanocne we wsi odciętej od świata ogromnym rozlewiskiem Wieprza były dla ściganych jeszcze niedawno bezlitośnie ludzi jak jakiś piękny sen. Wszystko tu wydawało się niemal nierealne.
W Blizocinie czekały też na akowców płaszcze, ubrania i wyposażenie, o które prosił wcześniej „Jasieńczyk”. Adiutant „Orlika”, Wacław Kuchnio ps. „Spokojny”, który organizował tę dostawę, nie zapomniał też o księdzu, którego przywiózł łodzią, by „skrobowiacy” mogli wyspowiadać się na Wielkanoc i przyjąć komunię.
Święta minęły szybko. Trzeba było decydować, co dalej. W międzyczasie do oddziału dołączył kolega, którego rannego zostawili pod opieką gospodarzy niedaleko Nowodworu. Szybko wyzdrowiał i był gotów służyć w oddziale „Wiernego”. Teraz, z „Pościgowcem”, było ich czterdziestu, ale pięciu akowców zdecydowało, że dla nich wojna już się skończyła. Nikt nie miał żalu o to, że chcą odejść. Walka z opanowującą Polskę komuną mogła wydawać się beznadziejna, ale niektórzy woleli zginąć w walce niż żyć w kraju pod kolejną obcą okupacją. Ci, którzy postanowili wrócić do rodzin, dostali od konspiracji cywilne ubrania, fałszywe dokumenty i pieniądze. Pozostałych trzydziestu pięciu na początku kwietnia 1945 roku wyruszyło na spotkanie z „Orlikiem”, by oddać się pod jego rozkazy.
* * *
Major Bernaciak, wysoki, szczupły, opanowany, urodzony dowódca, rozmawiał prawie z każdym z uciekinierów. Pytał o akowską historię, o oficerów, pod którymi służyli, i tych, którzy zostali w Skrobowie. Szybko podjął decyzję. „Skrobowiacy” zostali zorganizowani w pierwszy pluton oddziału piechoty 15 Pułku Piechoty AK, który „Orlik” niedługo wcześniej postanowił reaktywować. Dowódcą został „Wierny”. Pluton złożony z ludzi nieznanych w okolicy, a więc takich, którym nie groziło zidentyfikowanie i rozpoznanie przez komunistycznych szpicli, miał wykonywać najtrudniejsze zadania. „Orlik” polecił wyposażyć „skrobowiaków” w najlepszą broń i przydzielił im dwóch doświadczonych oraz doskonale orientujących się w terenie przewodników – „Lisa” i „Krakusa”.
Kryjówką dla żołnierzy oddziału „Orlika” stały się położne nad Wieprzem wsie Bobrowniki i Sędowice, gdzie lokowano ich w małych grupach w gospodarstwach zaufanych akowców.
Okazja do walki ze znienawidzoną komuną pojawiła się szybko. Już 13 kwietnia 1945 roku oddziały majora „Orlika” zaatakowały w Woli Zadybskiej trzy grupy operacyjne Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rozbrojono trzydziestu żołnierzy, zlikwidowano jednego ubeka. 24 kwietnia w brawurowej akcji z udziałem „skrobowiaków” rozbity został Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Puławach, z którego uwolniono 107 więźniów – przetrzymywanych w strasznych warunkach i torturowanych żołnierzy podziemia oraz członków ich rodzin. Wcześniej specjalnie do tej akcji „skrobowiacy” zdobyli w Żyrzynie dwie ciężarówki Armii Czerwonej, których załogi rozbroili. W czasie ataku na ubeckie kazamaty zginął „Longinus”, ten sam, którego celna seria uratowała kolegów w czasie ucieczki ze Skrobowa. Akowcy zlikwidowali pięciu ubeków, dwóch milicjantów i jednego sowieckiego oficera, wielu ranili.
Do największej jednak bitwy z bezpieką doszło 24 maja niedaleko Kazimierza Dolnego. Działo się to w momencie, gdy „Orlik” postanowił opuścić bezpieczne dotąd okolice Bobrownik i Sędowic nad Wieprzem na wieść o nadciągającej tam specjalnej grupie operacyjnej resortu bezpieczeństwa. Liczący wówczas 150 żołnierzy oddział, z taborami z bronią i amunicją, wśród których były nawet granatniki przeciwpancerne, rozpoczął marsz na południe, w okolice Nałęczowa. W okolicy wsi Las Stocki na skutek donosu jakiegoś szpicla oddział został jednak zaatakowany przez kilka silnych grup operacyjnych puławskiego UB, które od czasu rozbicia więzienia zawzięcie polowało na partyzantów „Orlika”. Ubeków wspomagał wydzielony oddział sowieckiego NKWD.
Po odparciu ataku z zaskoczenia do kontrataku przystąpiły plutony dowodzone przez „skrobowiaków”: „Wiernego” i „Świdę”. Udało im się zniszczyć dwa transportery i tankietkę przeciwnika. Walka w zalesionym wąwozie była jednak niebywale zażarta. Przełom nastąpił, gdy „Orlik” i „Spokojny” w towarzystwie dwóch „skrobowiaków”, „Nieczui” i „Czarnego”, natknęli się w lesie na grupę ludzi w mundurach z podwiniętym rękawem – znak rozpoznawczy przeciwnika.
– Hasło! – zapytał „Spokojny”.
Kiedy akowcy usłyszeli „Leningrad”, bez namysłu jednocześnie pociągnęli za spusty. Pod gradem kul zginęło całe dowództwo bezpieki. Pozbawione dowodzenia oddziały UB poszły w rozsypkę. Polowanie na nie trwało do wieczora. W Lesie Stockim zginęło siedemdziesięciu dwóch funkcjonariuszy resortu.
27 lipca wzruszający moment po walce przeżył „Wierny”. Tego dnia oddział „Orlika” uwolnił pod Bąkowcem 120 więźniów z transportu UB. Był wśród nich podpułkownik Henryk Krajewski „Trzaska”, dawny dowódca „Wiernego” z 30 Poleskiej Dywizji Piechoty AK.
Latem 1945 roku „Orlik”, ścigany przez oddziały liczące już łącznie kilkanaście tysięcy żołnierzy, milicjantów i funkcjonariuszy UB, podzielił partyzantów na mniejsze grupy. W tym samym roku jego oddział wszedł też w skład Zrzeszenia „Wolność i Niepodległość”, a major Bernaciak objął dowództwo grup partyzanckich w inspektoracie WiN „Puławy”. Zginął 24 czerwca 1946 roku koło wsi Piotrkówek. Dwukrotnie ranny, w czasie nieudanej próby wyjścia z okrążenia popełnił samobójstwo. Jego oddział przetrwał do marca 1947 roku.
Do końca służyło w nim wielu uciekinierów ze Skrobowa. Pięciu poległo w czasie wcześniejszych walk, kilkunastu było rannych. Różne były później koleje ich losu. Porucznikowi „Wiernemu” udało się wydostać za granicę i dotrzeć do Anglii, gdzie zmarł w 1981 roku. Niektórzy ukryli się i przetrwali czas największych prześladowań, wielu przeszło przez komunistyczne więzienia. Kiedy powstawała ta książka, żyło już tylko kilku bohaterów tej jednej z najbardziej niezwykłych ucieczek Polaków